Takie sytuacje nie zdarzają mi się zbyt regularnie. Idąc do kina na „Edge of Tomorrow” spodziewałem się co najwyżej solidnej, rzemieślniczo nakręconej rzeźni z tradycyjnym układem sił: ludzkość kontra obcy. I, oczywiście, gdybym dostał właśnie taki film, to byłbym cały w skowronkach i innym ptactwie. Gdyby zaś się okazało, że z sali kinowe wywiała mnie nuda, a wszystkie dobre sceny były już w trailerze… Cóż, nie byłaby to pierwsza taka sytuacja i nie byłoby nad czym rozpaczać. Lubię dobrze zrealizowane kino rozrywkowe i nie musi ono ze sobą nieść żadnych dodatkowych wartości, bym czuł się ukontentowany seansem. I tu czekało na mnie zaskoczenie – okazało się, że „Na skraju jutra” to… coś więcej.
Mam pewną zasadę – jeśli film zapewnia tylko dobrą rozrywkę, to nie oczekuję bezbłędnie logicznej fabuły i na ogół nie czepiam się braków w tym zakresie. Tego typu produkcje nie zasługują, co prawda, na wypisanie ich nazwy złotym tuszem w annałach kinematograficznej historii, ale i nie taki jest ich cel. One mają po prostu bawić. Raz na jakiś czas trafiam jednak na film S-F, który jest na tyle dobry, że warto potraktować go poważniej. A to znaczy, że rozgrzewka się skończyła i koniec z macoszym traktowaniem fabuły. I tak, „Edge of Tomorrow” jest filmem na tyle dobrym, że warto go potraktować serio i przyjrzeć się mu bliżej.
Fabuła z pozoru jest prosta. Nasz nowy kolega – niejaki Cage zagrany przez Toma Cruise’a – dostał właśnie od życia po tyłku. Został zdegradowany i pojmany za dezercję, a jego życie może się szybko skończyć. Start według klasycznej formuły „Drużyny A”: był skazany za przestępstwo, którego nie popełnił. Został przydzielony do jednej z jednostek bojowych, które już następnego dnia miały przeprowadzić szturm na pozycje obcych, od kilku lat całkiem skutecznie zajmujących kolejne hektary naszej rodzimej planety. Jednak w trakcie walki stało się coś dziwnego. Okazało się, iż robale znały plan ludzi i wciągnęły ich w pułapkę, która może się skończyć całkowitą utratą zdolności bojowych. Cage zaś, jako kompletny żółtodziób, bardzo szybko doprowdził do sytuacji, która niechybnie musiała znaleźć finał w jego śmierci. I tak też się faktycznie stało. Sęk w tym, że wraz z otrzymaniem śmiertelnego ciosu, Cage obudził się z powrotem w bazie, do której trafił zaraz po aresztowaniu. Szybko okazało się, że jego unikalną zdolność rozumiała tylko jedna osoba – bohaterka wojenna, Rita Vrataski (w tej roli jedna z moich ulubienic, Emily Blunt).
Szczerze mówiąc, żałuję, że wszystko to, co Wam opisałem powyżej, znalazło się w trailerze. O ile większym zaskoczeniem byłoby „Na skraju jutra”, gdybym w ogóle nie zdawał sobie sprawy z zabawy czasem, która w filmie gra pierwsze skrzypce. Taki już urok zajawek, że zdradzają po prostu zbyt dużo. Pomijając jednak tę kwestię, wiedzcie, że scenariusz został napisany w bardzo przemyślany sposób. Twórcy jednocześnie trzymali mnie przez cały czas napięciu, jak i potrafili okazjonalnie rozbawić świetnie rozpisaną sceną, która w ogóle nie wybijała mnie z filmowego rytmu.
Co więcej, choć igranie z czasem to dyscyplina, w której scenarzyści dosyć regularnie przegrywają z kretesem, „Edge of Tomorrow” jest zaskakująco spójne wewnętrznie. Przez cały film rzuciły mi się w oczy tylko dwie kwestie, które burzyły świetnie poukładaną całość. Nimi zajmę się jednak w spoilerowej części recenzji, żeby nikomu przez przypadek nie popsuć zabawy.
Na deser zostaje jeszcze kwestia oprawy, która jest bajeczna. „Na skraju jutra” zostało nakręcone dokładnie tak, jak lubię – twórcy, chcąc się pochwalić swoimi kompozycjami, koncepcjami i choreografiami, postawili na dalsze kadry, pięknie ukazujące akcję. Z kolei kompletnie porzucony został znienawidzony przeze mnie „trzęsiony montaż”, sugerujący, że kamerzysta ma atak serca, a reżyser chce ukryć niedostatki czy to kreatywne, czy techniczne. Nie musicie się martwić, że w samym środku starcia akcja będzie tak nakręcona, że i tak nic konkretnego nie zobaczycie. Starcia między ludźmi w egzoszkieletach a mackowatymi obcymi wypadły wzorowo.
Wracając do tematu z nagłówka – czy w kinie byłem świadkiem narodzin filmu S-F, który za jakiś czas będzie uważany za klasyka? Czy będzie to film, do którego będzie się wracało i o którym będzie się pamiętało? Mam wrażenie, że jest na to szansa. „Edge of Tomorrow” jest sprytnym i widowiskowym połączeniem motywów znanych w gatunku science fiction od lat. Od siebie zaś dokłada do tej mieszkanki świetną realizację, bardzo dobre aktorstwo i… świeże, kto wie, czy nawet nie oryginale, podejście do tematu. Odpowiedź na pytanie, czy „Edge of Tomorrow” przejdzie do kanonu S-F, poznamy jednak dopiero za parę lat. Według mnie, warto będzie się o tym przekonać.
Spoiler Fiction
Przyszła pora na rozprawienie się z dwiema kwestiami, które trochę popsuły mi odbiór filmu. To, oczywiście, oznacza, że będzie trzeba się posłużyć fabularną bronią ostateczną, czyli spoilerami. Zostaliście ostrzeżeni!
Pierwsza sprawa leży dla mnie gdzieś na pograniczu faktycznego problemu a zwykłego czepiania się. Przypomnijmy jednak, że pozwalam sobie na takie rozbijanie filmu na atomy, gdyż „Na krawędzi jutra” jest na tyle dobre, że w ogóle warto mu poświęcić czas w tym zakresie. Innymi słowy, dokładniejsze analizowanie scenariusza jest pewną formą pochwały, a nie nagany. Wracając jednak na właściwe tory. Moc zarówno Rity, jak i Cage’a polega na tym, że jeśli poniosą śmierć, świat zostanie „zresetowany”, cofnięty o jeden dzień. Pomijam tu już kwestię umowności „jednego dnia” – czas wcale nie jest cofany o 24 godziny, a do określonego punktu. Ale to nie jest problem, to tylko kwestia nazewnictwa.
Zgryz miałem natomiast przy dwóch scenach, w których obydwoje bohaterów stwierdzało, że utraciło swoją moc. Najpierw spotkało to Ritę pod Verdun, a później Cage’a po nie do końca udanej akcji z generałem. Rozumiem założenie, że ich zdolności były związane z zakażeniem krwi i transfuzja ich tych umiejętności pozbawiła. Pytanie jednak brzmi – skąd Rita wiedziała, że utraciła możliwość „resetowania się”? Sama stwierdziła, że poczuła, iż moc ją opuściła po transfuzji. Jak to poczuła? Dostała kulkę w łeb i nie zmartwychwstała? Cóż, w przypadku takiego uczenia się na błędach chyba nie mogłaby już o tym opowiedzieć Cage’owi…
Powyższą, niezbyt dużych rozmiarów dziurę logiczną uważam jednak za małostkę, dlatego byłbym skłonny określić pisanie o niej zwykłym czepianiem się. To kwestia nie samego konceptu, a sposobu, w jaki ów koncept został przedstawiony. Starczyłoby przepisać trochę dialog między bohaterami i pójść na przykład w takim kierunku: „po transfuzji przestałem mieć wizje, chyba straciłem moc” etc. Łatwo dało się z tego wybrnąć i aż się dziwię, że w ostatecznej wersji filmu zostało to rozwiązane w sposób tak mało przekonujący. W szczególności, że twórcy dołożyli starań, by całość nie tylko robiła logiczne wrażenie, ale też – wewnątrz przyjętych założeń – faktycznie była logiczna.
Tu dochodzimy do kwestii, która na koniec seansu mocno mnie zasmuciła. Otóż, twórcy zdążyli we mnie rozbudzić na dzieję na brak happy endu – nadzieję na historię, kończącą się ostatecznym poświęceniem i to poświęceniem nakręconym w naprawdę niezłym stylu. Zdążyłem polubić bohaterów i tak jak im kibicowałem, tak chciałem zostać na koniec seansu emocjonalnie przeciągnięty po ziemi – ponieważ w filmach S-F rzadko się to ostatnio zdarza.
Niestety, twórcy nie tylko postanowili postawić na płytki papy end, ale też na jego potrzeby naruszyli fundamentalne założenie filmu. Jako się rzekło, za każdym razem, gdy Cage umierał, dzień zaczynał się od nowa. Jedyne, co Cage’owi zostawało po każdym resecie, to wspomnienia. Nie mógł w żaden sposób wpływać na rzeczywistość czy zabrać czegokolwiek ze sobą. Natomiast w finale filmu, po zabiciu Omegi, Cage cofnął czas do samego początku seansu, zanim jeszcze został oskarżony o dezercję. Nie byłoby w tym jeszcze nic złego, gdyby nie fakt, że… choć czas został cofnięty, to rasa robali została w cudowny sposób unicestwiona.
W ten sposób twórcy zaburzyli całą konstrukcję logiczną „Edge of Tomorrow” – wydarzenie z przyszłości miało wpływ na przeszłość, mimo że czas powinien ulec pełnemu resetowi. Oczywiście, można byłoby próbować bronić scenariusza, twierdząc na przykład, że po wchłonięciu krwi Omegi, Cage zyskał większą moc niż wcześniej, ale… to nadal nie miałoby sensu.
Prywatnie, uważam, że „Na skraju jutra” powinno być dosłownie o dwie minuty krótsze. Po wycięciu scen z Cage’em i Ritą po unicestwieniu Omegi, przekaz filmu byłby po prostu lepszy. A i konstrukcja nie zostałaby nagle podziurawiona. Nie byłoby trzeba się bawić w doszukiwanie wytłumaczenia i budowanie teorii w celu obronienia scenariusza jako całości. I nie byłoby też tego potwornego happy endu, który po prostu nie był potrzebny.
Nie znaczy to jednak, że z tego jednego powodu uważam „Edge of Tomorrow” za film zły. Bynajmniej! Nadal jest to dla mnie jedna z ciekawszych produkcji S-F ostatnich lat. Po prostu czuję, że brutalniejsze zakończenie było tu jak najbardziej na miejscu i świetnie komponowało się z tym, co bohaterowie przeżyli przez cały czas trwania opowieści.
Recenzji dla bezpieczeństwa nie czytam, ponieważ prawdopodobnie pójdę do kina. Tak btw, film jest na podstawie japońskiej noweli, niedawno wydana w Polsce, za którą się najpierw zabiorę 🙂
Dziś o niej się dowiedziałem i też chcę przeczytać. :]
A reckę możesz spokojnie przeczytać do połowy – tam się pojawia nagłówek oddzielający spoilery. W pierwszej części nie piszę o niczym, czego nie było w trailerze plus gadam o jakości etc. :]
Ok, dzięki 🙂
„Bynajmniej! Nadal jest to dla mnie jedna z ciekawszych produkcji S-F ostatnich lat”
Recenzja bardzo dokładna i powściągliwa, powinna zachęcić do zobaczenie filmu, bardzo polecam.
Tylko chyba Przynajmniej a nie Bynajmniej
Zdecydowanie „Bynajmniej”.
Jak najbardziej. :-]
No, bynajmniej raz się ze mną zgodziłeś 😛
Powiedziałbym, że nie zdarza się to aż tak znowu rzadko. ;]
Dzięki! Bardzo cieszę się, że tekst się podobał. :-]
A co do bynajmniej/przynajmniej. „Bynajmniej” oznacza „a wcale że nie” (czyli pasuje tu do kontekstu), zaś „przynajmniej” to „no chociaż to” – tak kolokwialnie to opisując. :-]
Przeklejam odp. z FB, dla oszczędności czasu.
„Co do twoich rozkim w SPOILERACH:
(NIE CZYTAJ JAK NIE OGLĄDAŁEŚ)
Ad 1) Jej przyjaciel (dr nano-biolog) zrobił urządzenie dla którego katalizatorem była zakażona krew (działa urz. -> masz moc) inna opcja, to że straciła wizję lokacji transmitera obcych w snach.
Ad 2) Jest jedna optyka wyjaśniająca w miarę sensowny sposób zakończenie. Załóżmy że mamy dwa punkty odniesienia. Jednym jest mobilny avatar, resetujący czas (ale w każdej takiej iteracji przekaźnik zostawał nieruszony), czyli w zależności od momentu filmu alfa/T.Cruise./E.Blunt i wiemy jak działa, oraz jak nim zostać. Drugim punktem odniesienia jest gł. przekaźnik – statyczny, funkcjonujący poza czasem, wpływający na jakiejś przestrzeni np. ziemi. I teraz jest tak, że mobilni resetują czas, ale przekaźnik funkcjonuje poza nimi, przy czym ich moc jest rozłączna tzn, zniszczenie przekaźnika ma odzwierciedlenie w wszystkich czasach. Zatem ubijasz go i w wszystkich rozgałęzieniach pozamiatane. Cruise umierając zanurza się w krwi Omegi i można przypuszczać, że cofa go trochę dalej ze względu na większą skuteczność krwi przekaźnika.
Ad 3) Cofa ok 24 h (przynajmniej w przypadku zalania krwią Alfy, Omega jest najprawdopodobniej daje silniejszy efekt) przy pierwszej śmierci i tam ustawia checkpoint.
O, dzięki wielkie za przeklejenie z FB. Na Fejsie przeczytałem Twój komentarz wieczorem i… niestety, do rana zapomniałem, by do niego wrócić. Urok braku „oznacz jako nieprzeczytane”. :-]
Ad 1) To urządzenie chyba powstało po Verdun (co zresztą byłoby sensowne, ponieważ w trakcie Verdun jego wiedza byłaby ciągle resetowana). Wytłumaczenie z utratą wizji uważam ze lepsze. Przy czym, tak jak pisałem, mój problem tu polegał na miałkim rozegraniu tej sceny w filmie – sam sens był OK i do obronienia. :]
Ad. 2) Wg mnie to jeden z wielu dobrych pomysłów na wytłumaczenie tego problemu. Sęk w tym, że zakończenie sprawiło, że w ogóle trzeba coś tłumaczyć – a tak film by się bronił sam.
Tradycyjnie – dzięki za super komentarz. :]
Może teraz Cage sam będzie mógł rozdawać moc, tworzyć alfy;)
Tak jak kocham ten film, tak kontynuacji raczej nie chciałbym widzieć – tworzenie sequeli takiego kina rzadko kończy się dobrze. ;-]
Korzystając z okazji, witam na mojej stronie. :-]
Powiem szczerze, że po wszystkich smutaśnych filmach z patosem dostałem film na którym ubawiłem się najlepiej w tym roku ;]. Dodatkowo opcja z zakończeniem wydała mi się bardzo logiczna (to samo podejście co post z facebooka) inna sprawa że w filmie chyba nie pada opcja ze cofają się o 24 godziny? Powiem tak byłem tego samego dnia na X-men i Tomie Crusie i to Tom dał mi więcej radochy niż X- Meni [(w moim odczuciu ten sam poziom co Pierwsza klasa) a cały filmkradnie Qicksilver] będący trochę nudni i nie trafiący do szerszego odbiorcy niż fani 7 części X-menów
U mnie były dwa różne typy radochy (jeśli chodzi o Edge of Tomorrow i X-Menów) – i obydwa na bardzo, bardzo wysokim poziomie. :-]
Wyjdę na hejtera itp. ale muszę uczciwie przyznać, że ten film ma dwie zalety, czas szybko leci i efekty specjalne. Co do wad, to pierwsze skrzypce gra Tom, który totalnie nie pasuje do swojej roli, a do tego jego mimika rozpieprza ;/ Drugą wadą jest głupota scenariusza/filmu? Chodzi mi np. o scenę, gdy bohater jest na masce samochodu, gdy przywalają w mur ceglany i oczywiście bohaterowi nic nie jest, no kurna, jak już trzymamy się tego, że bohater potrafi zostać zraniony, ba nawet potrafi złamać kręgosłup sobie w mniej poważniejszej scenie, to czemu do cholery tam nic mu się nie stało?
Trzecia wada zakończenie, jeszcze nigdy w życiu nie przewidziałem zakończenia tak idealnie, tuż przed pokonaniem Omegi wyświetlił mi się w głowie obraz jak to będzie wyglądało i kurna trafiłem w 100%.
Czwartą wadą, która mnie wkurzała cholernie są sceny z dupy, gdy nagle bohaterowie robią coś, a po chwili coś zupełnie innego i to kilkanaście km od poprzedniego miejsca, a nawet nie wytłumaczono jak się tam znaleźli.
„Chodzi mi np. o scenę, gdy bohater jest na masce samochodu, gdy przywalają w mur ceglany i oczywiście bohaterowi nic nie jest”
Nic mu się nie stało bo to samochód rozwalił mur a na niego tylko spadło trochę cegieł, iluzjonista Criss Angel robił taki trik.
„Trzecia wada zakończenie”
Fabuła była logicznie poprowadzona więc nic dziwnego, że przewidziałeś zakończenie.
„Czwartą wadą, która…”
Gdyby w filmie ujęli każdą śmierć Cage’a film trwał by 2x dłużej;)