Czarny znów jest w modzie. Dzięki „Men in Black”, filmowi Barry’ego Sonnenfelda, ludzie przypomnieli sobie, że nie ma nic bardziej stylowego, niż noszenie garnituru w tym kolorze oraz przeciwsłonecznych okularów (oczywiście, niezależnie od pogody). Czujesz bluesa, bracie? Nie muszę chyba mówić, że taki ubiór najbardziej pasuje do kultowych muzyków i tajnych agentów, zajmujących się problemem migrujących na Ziemię kosmitów, prawda?
To właśnie jest praca J (Will Smith) i K (Tommy Lee Jones) – facetów od brudnej roboty. Gdy jakiś obcy narobi bałaganu, oni organizują ekipę sprzątającą. Gdy trzeba przyjąć nieoczekiwany poród z uwzględnieniem bliskich kontaktów trzeciego stopnia, oni robią za położników. Fakt, J się dopiero uczy – jest nowy w tym interesie. Trzeba jednak przyznać, że został zwerbowany w ostatniej chwili, gdyż teraz szykuje się naprawdę ostra jazda! Pewien duży Robak (Vincent D’Onofrio) ukradł Galaktykę – źródło gigantycznych pokładów energii – i przebywa właśnie na Ziemi. Jeśli agenci się nie pośpieszą, to arquilliański statek wojenny zetrze naszą ojczystą planetę z mapy świata, w ramach działań prewencyjnych.
Oryginalność i styl to podstawa „Facetów w czerni”. Wyobraźcie sobie futurystyczne gadżety, rodem z „Van Helsinga” oraz „James’a Bonda”, podniesione do kwadratu i okraszone świetnymi tekstami (z których część już stała się kultowa) oraz osobliwym poczuciem humoru. Do tego dochodzi idealnie dobrany duet aktorski – Jones plus Smith. Warto również zwrócić uwagę na wręcz fenomenalną rolę Vincenta D’Onofrio, który, grając kosmitę w ludzkim ciele, wycisnął z roli, co tylko się dało. Był chaotyczny, gwałtowny i całkowicie nieludzki.
Oczywiście, nie może być tak dobrze, by były same plusy. Odbiór „Men in Black” zależy głównie od indywidualnych preferencji każdego widza – osobiście spotykałem się z dwiema grupami ludzi. Tymi, którzy zakochali się w J i K oraz tymi, którzy owy duet omijali szerokim łukiem i nigdy nie dali się skusić na powtórny seans. Ile ludzi, tyle gustów i tego nic nie zmieni – dodam tylko od siebie, że każda powtórka była dla mnie, w tym przypadku, bardzo przyjemna.
Nie można twórcom odmówić jednej rzeczy – gdy już wzięli się za robotę, to zrobili wszystko, co mogli, by efekt końcowy był jak najlepszy. Mimo względnie podeszłego wieku, jak na produkcję science-fiction, film „Faceci w czerni” nie zestarzał się nawet odrobinę. Efekty specjalne zostały tak dopracowane, by nie razić oglądających i w dziesięć lat po premierze. Efekt jest dokładnie taki, jak na przykład w „Terminatorze II” Jamesa Camerona – niezależnie od tego, kiedy się go ogląda, film zawsze wydaje się nowy.
Całość jest podkreślona przez całkiem przyjemną muzykę Danny’ego Elfmana, która, w szczególności na początku, pozwala wczuć się w atmosferę. A warto dać się wchłonąć, gdyż wtedy najłatwiej docenić otaczający wszystko absurd i pewną skromną prawdę o działaniu mniej oficjalnych organizacji rządowych, opowiedzianą z przymrużeniem oka. I pamiętajcie – Elvis nie umarł! On tylko wrócił do domu…
20.02.2006
Podobno w przyszłym roku ma wyjść 3 część 🙂
Tworzą, tworzą – już chyba nawet pierwsze trailery pojawiły się w sieci. :]