Wyobraźcie sobie sen tak prawdziwy, że wydaje się Wam rzeczywistością. Wyobraźcie sobie efekty specjalne tak realistyczne, że zaczynacie się zastanawiać, co jest jawą, a co fikcją. Wyobraźcie sobie film akcji tak zawiły i złożony, że staje się niemalże obrazem filozoficznym… Przed państwem – „Matrix”.
Czym jest Matrix? Andy i Larry Wachowscy, będący zarazem autorami scenariusza, jak i reżyserami, pokusili się o stwierdzenie, że jest on wszystkim, co nas otacza. Widzimy go w każdej sytuacji: gdy oglądamy telewizję, wyglądamy za okno czy płacimy podatki. Czy w takim razie dali nam swoją wizję Boga? Stworzyli świat tak przekonywający i niesamowity, a zarazem tak podobny do tego, który znamy, że niejedna osoba zadała już sobie pytanie: „A jeśli mają rację? Jeśli mój świat jest tylko iluzją i nie mam na to żadnego wpływu?”. Wachowscy na każdym kroku, w każdej scenie próbują udowodnić swoją tezę, że wszyscy żyjemy w słodkiej nieświadomości, wytaczając coraz to bardziej finezyjne argumenty. Cały ten proces przebiega jednak stopniowo, dozując napięcie, dzięki czemu film nie pozwala oderwać wzroku od ekranu przez cały czas trwania.
Zaczyna się skromnie – poznajemy Thomasa Andersona (rola przypadła w udziale Keanu Reevesowi) – człowieka względnie normalnego, który po godzinach pracy jest domorosłym hakerem. Jest jednak coś, co odróżnia go od innych – Neo (jak zwykł siebie nazywać) czuje, że ze światem, który go otacza, coś jest nie tak. Szybko dostaje szansę, by poznać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Dzięki pozornemu zbiegowi okoliczności trafia na spotkanie do Morfeusza (Laurence Fishburne), osoby która odłącza go od systemu i pokazuje świat takim, jakim jest naprawdę.
Odłączenie należy tu traktować bardzo poważnie, gdyż tym w rzeczywistości jest. W świecie „Matrixa” każdy człowiek jest podłączony do wielkiej sieci stworzonej z maszyn i komputerów, które generują w naszych głowa „prawdziwy” świat, chcąc w zamian tylko jednego – naszej energii. Nikt nie wie, czemu ludzie stworzyli ten cyfrowy moloch. Nikt też nie wie, jak to się stało, że maszyny przejęły władzę. Liczy się tylko to, że faktycznie do tego doszło, a ludzie zostali zepchnięci na margines. Pozostała ich jedynie mała grupka, będąca niczym w porównaniu do sześciu miliardów ludzi, zamieszkujących Ziemię w roku 2000. To właśnie oni postanowili walczyć z maszynami i wyzwolić ludzi spod ich jarzma, a sam Keanu trafił do lokalnych bojówek, rebeliantów. Ich zadaniem jest włamywanie się do Matrixa i wykradanie danych oraz uwalnianie kolejnych „umysłów”. Szybko się jednak okazuje, że, według niektórych, Neo ma odegrać znacznie ważniejszą rolę w dziejach ludzkości – zgodnie ze starą przepowiednią jest wybrańcem, który jest w stanie kreować Matrixa wedle własnej woli.
Całość jest naprawdę złożona i, co bardzo ważne, ciekawa. Wachowscy wpletli w sensacyjny obraz Sci-Fi dużą dozę filozofii, dzięki czemu film już na wstępie zarabia plusa – jest oryginalny, jak mało która produkcja ostatnich lat. Niestety czuć tu pewien zgrzyt – wszystkie tezy bohaterów są wypowiadane w sposób tak podniosły i patetyczny, że tracą na wiarygodności. Największe problemy ma z tym, jak mi się wydaje, Laurence Fishburne, który wcielając się w rolę mentora, stał się również balem drewna. Fakt faktem – rebelianci należą do osób nieznających strachu, ale czy to znaczy, że wszelkie ludzkie emocje są im również obce? Podobnie sprawa się ma w wypadku Carrie-Anne Moss (odtwórczyni roli Trinity), w której ustach nawet wyznanie miłości przypomina odczyt nekrologu. Plejadę głównych aktorów ratują Keanu Reeves i Hugo Weaving (agent Smith, z którym będzie chyba utożsamiany do końca dziejów), którzy z czystym sumieniem mogą uznać swoje role za niezwykle udane. Pierwszy jest typowym zagubionym chłopcem w wielkim lesie, który nie wie, co ma począć ze swym marnym losem. Ale zaczyna z tym walczyć i wygrywać. Drugi z kolei swoją grą przypomina… program – i o to właśnie chodziło.
Strona audio-wizualna zapewniła „Matrixowi” miejsce w annałach kinematografii. Wachowscy weszli przebojem, używając technik komputerowych, o jakich innym się nawet nie śniło. Teraz wystarczy napisać „bullet time” i już większość osób wie, że chodzi o fenomenalne spowolnienie czasu, w którym kula z karabinu porusza się ze spacerową prędkością. Do tego dochodzi również bezbłędne opanowanie techniki „blue-box”, która umożliwiła stworzenie tak kultowych scen walki, jak pojedynek w metrze. Skoro o walce mowa, to trzeba nadmienić, że i tu „Matrix” króluje! Takich choreografii nie mieliśmy okazji obejrzeć nawet w filmach Jackiego Chana, który jest znany z finezji. Wszystko jest dopięte na ostatni guzik i nie pozwala widzowi nawet na mrugnięcie okiem.
Równie doskonała jest ścieżka audio do filmu. Muzyka doskonale zgrywa się z filmem i w sposób niebywały nadaje życia scenom walki. Jeśli komuś coś mówi nazwisko Dona Devisa (odpowiedzialny między innymi za „Star Treka”), to wie czego może się spodziewać. Zresztą soundtrack nie jest jedynie jego robotą – zarówno w trakcie filmu, jak i podczas napisów końcowych, pojawiają się utwory zespołów Rage Against the Machine, P.O.D. oraz Marilyna Mansona. Warto nadmienić, że po premierze filmu, kawałki te królowały na co bardziej wysublimowanych listach przebojów.
„Matrix” jest filmem kontrowersyjnym. Wielu krytyków uważało go swego czasu za typową pokazówkę, która „elementami filozoficznymi” chce jedynie sprawić wrażenie oryginalnej. Z drugiej strony, film stał się obiektem kultu fanów na całym świecie i to nie ze względu na bycie dobrym mordobiciem. Zwykły film akcji nie osiągnąłby nigdy miana kultowego, a taki status przypisuje się właśnie dziełu Wachowskich. Ja sam stoję teraz gdzieś pośrodku, gdyż możliwe, że obejrzałem go zbyt wiele razy i zacząłem widzieć coś na kształt wad, których wcześniej nie dostrzegałem. Z jednej strony, tezy i poglądy wyłożone w filmie zajęły mój umysł na długi czas. Z drugiej, czułem się trochę oszukany, gdyż twórcy momentami zamiast dać subtelne aluzje, formułowali swoje przekonania na kształt wykładu, który można wygłosić w przerwie walki kung-fu. Wydaje mi się, że nie wierzyli, iż ich widzowie mogą dojść do pewnych wniosków sami.
Niemniej jednak, jeśli jeszcze nie poznaliście tego świata, warto nadrobić stratę, gdyż tym właśnie jest nieznajomość „Matrixa”. A czym będzie dla Was Matrix? Ta decyzja już zleży tylko od Was…
18.08.2005
Już nie Larry. Teraz jest Lana 😛
…Żartujesz? xP
Chciałbym 😛
Mam silne postanowienie: „You shall not google it”. Myślę, że tak będzie bezpieczniej dla mojej psychiki.