Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Loco Roco – Ostra jazda na trawie

L

Gdy pierwszy raz zetknąłem się z Loco Roco – czy raczej wypadałoby napisać: z materiałami o Loco Roco – zacząłem się bardzo intensywnie zastanawiać, co palą Japończycy i gdzie można byłoby to dostać. Pomijam fakt, że ktoś był w stanie wymyślić grę o małej, wiecznie uśmiechniętej gumie do żucia, która rośnie w siłę, gdy spotyka swoją elastyczną rodzinkę podczas podróży przez jaskrawo-różowo-pomarańczowe piekło dla lalek Barbie. Bardziej martwiło mnie to, że znalazły się po prostu tłumy ludzi, zachwyconych czymś tak słodkim, cukierkowym i do bólu wręcz infantylnym… I nie potrzebowały do osiągnięcia tego stanu żadnych „dopalaczy nastroju”. Czy wspominałem już o tym, że w dużej mierze byli to ludzie dorośli?

I wtedy ja wsiąkłem. Odpaliłem Loco Roco, przypatrzyłem się tym wszystkim uśmiechniętym mordkom, śpiewającym uśmiechnięte piosenki w uśmiechniętym świecie i – jakże sceptycznie – wziąłem się za pierwszy etap. Uśmiechnąłem się.

Łała łi ła

Nie wiem, w czym rzecz. Jak mogliście zapewne wywnioskować ze wstępu, gra powinna mnie, kozę – obiektu kultu wszystkich satanistów – po prostu przerazić. Nie dość, że tak się nie stało, to – na dodatek – z wielkim bananem na twarzy zagrywałem się w Loco Roco przez całą drogę do redakcji (a później i w drodze powrotnej).

Więc w czym rzecz, ja się pytam?!

Otóż… w prostocie. Po prostu. To jest cała tajemnica sukcesu Japończyków. Gra jest tak banalnie łatwa w obsłudze i przystępna dla gracza, że natychmiast zdobywa jego serce. Do obsłużenia wszystkich możliwych funkcji naszej uśmiechniętej kulki wystarczą… trzy przyciski. Dzięki temu nawet podczas między-pasażerskiego lewitowania w tramwaju można bez problemu umilać sobie czas grą. A wiadomo, że takim wynikiem większość gier na PSP raczej nie może się pochwalić.

Zasady gry są równie proste co sterowanie. Świat Loco Roco i jego przyjaciół – małych Mui Mui – został zaatakowany przez nikczemnych Żołnierzy Moja (czyt. „mołdża” czy coś w ten deseń). Żeby móc się odgryźć i wygnać siły Zła i Absolutnej Ciemności z tego kochającego miłość, naturę oraz uprawę roli uniwersum, musimy pomóc Loco w odnalezieniu jak największej grupy jego (jej?) rodaków. I właśnie w tym celu dosłownie przetaczamy się przez kilkadziesiąt planszy.

Tak, dobrze przeczytaliście – przetaczamy się. Za pomocą dwóch przycisków możemy zmieniać nachylenie planszy, dając szansę naszemu Loco Roco na rozpędzenie się. Korzystając przy okazji ze skakania, rozwiązujemy szereg rozmaitych zagadek logicznych (większość opiera się na zasadzie: „Jak ja mam się tam dostać?”). Poza dotarciem na drugi koniec planszy, mamy też trzy zadania dodatkowe. Pierwszym jest szukanie części do domu Loco, a drugim zaś – gromadzenie jak największej liczby wspomnianych „rodaków”. Do tego warto też skupić się na łapaniu jak największej liczby czerwonych muszek (czy Bóg jeden wie czego; grunt, że mają skrzydełka i są czerwone), które umożliwiają nam – w formie miejscowej waluty – późniejsze korzystanie z minigierek.

Właśnie! Minigierki i domek Loco to takie dwa całkiem miłe dodatki, które przedłużają żywotność gry. Jeśli chodzi o te pierwsze, to mamy do wyboru łącznie trzy zabawy (w zależności od przypadku – bardziej ukierunkowane na logiczne myślenie lub na zręczność i wyczucie czasu). Jeśli spędzimy z nimi trochę czasu, możemy odblokować dodatkowe części domku i inne bonusy.

A domek to… hm… zasadniczo najlepiej posłużyć się w tym wypadku porównaniem. Pamięta ktoś z Was może taką rewelacyjną grę The Incredible Machines, która święciła triumfy wiele, wiele lat temu? Ogólna idea domu Loco Roco jest taka sama – za pomocą znalezionych części możemy budować złożone systemy zapadni, huśtawek i wszystkiego, czego tylko dusza każdego McGuyvera mogłaby zapragnąć. Po zaprojektowaniu naszej misternej maszynerii wpuszczamy na plac zabaw jednego Loco Roco i… po prostu patrzymy, co się dzieje. Tryb bardzo przyjemny dla wszystkich młodych (no, starych też) majsterkowiczów.

Śmieje się i śpiewa… I tak w kółko!

Nie wiem, który raz użyję w tym tekście tego samego określenia, ale… Grafika Loco Roco jest równie prosta, co sterowanie. Całość przypomina typową grę zrobioną we Flashu – nie uświadczymy tu żadnych złożonych modeli postaci, shaderów czy innych ewolucji i rewolucji graficznych. Za to mamy prostą i przyjemną dla oka grafikę „dwa de”, wręcz przesyconą barwami.

Mimo tej feerii kolorów, na całość bardzo łatwo spojrzeć z przymrużeniem oka dzięki klimatowi gry – klimatowi, budowanemu gdzieś w 80% muzyką i ogólno pojętymi dźwiękami otoczenia. W grze mamy dostępnych kilka różnych Loco, a każdy z nich ma własny repertuar muzyczny. Do tego – oprawa audio zmienia się również razem z rodzajem planszy, na której przyjdzie nam grać, więc na brak rozmaitości w tym względzie nie można narzekać. W szczególności, że kilka z melodii naprawdę wpada w ucho.

Cukierkowo, słodko, śmiesznie, ale i dziegciu nie zabrakło

Nie ma tak dobrze – mimo zdumiewającej liczby zalet tej japońskiej produkcji, wady również są. To, co chyba mi najbardziej przeszkadzało – mimo że z pozoru może wydawać się drobnostką – był brak możliwości wybrania dowolnego Loco na początku. Gdybym już na starcie mógł sobie wybrać, która z aranżacji muzycznych mi najbardziej odpowiada, przyzwyczajanie się do tego specyficznego klimatu byłoby jeszcze bardziej bezbolesne. Gdyż, mimo wszystko trzeba o tym napisać, atmosfera Loco Roco jest tak… unikalna… że pierwsze zetknięcie naprawdę może odepchnąć. A jeśli jeszcze do tego jedyna możliwa na początku melodia nie przypadnie graczowi do gustu, to kto wie, czy wiele osób po prostu gry sobie z tego powodu nie odpuści.

Hey, hey – I’ve saved the world today

Jeśli jednak komuś od samego początku spodobają się wszystkie elementy Loco Roco, to może być przekonany, że naprawdę w tę grę wsiąknie. Ważne jest to, że po pierwszym przejściu wszystkich poziomów, nadal pozostaje bardzo dużo rzeczy do odkrycia i śrubowania wyników. Poza tym, mogę to szczerze powiedzieć, jest to po prostu mój ideał gry na rozluźnienie. Zero frustracji, tylko czysta przyjemność z gry. W sam raz na podróż, do tramwaju czy nawet do wieczornego pykania przed snem. Polecam wszystkim tym, którzy czasem po prostu mają sobie ochotę powiedzieć „Chill out, man” i rzeczywiście wyluzować.

2007-12-20. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x