Niedawno pisałem na swoim kanale na Facebooku o tym, jak bardzo nie podobał mi się „Krzyk 4”. Niestety, przyznaję się bez bicia, że popadłem w świąteczną niemoc i ostatnie trzy dni spędziłem czy to na spotkaniach rodzinnych, czy to na nocnych maratonach z Borderlandsem w roli dania głównego (kilka tekstów na ten temat zapewne niedługo ujrzy światło dzienne). Pora jednak wziąć się wreszcie za siebie i uzasadnić, czemu aż tak bardzo męczyłem się na seansie najnowszej odsłony „Krzyku”.
Na wstępie nadmienię, że nie jestem szczególnie gorliwym fanem filmów Wesa Cravena – pierwszy „Scream” zdecydowanie mi się podobał, zaś kolejne pamiętam już jak przez mgłę (czyli podobały mi się znacznie mniej). Najnowsza część utrzymała niestety tendencję spadkową.Ponownie jest to film, który z jednej strony naśmiewa się ze współczesnych amerykańskich horrorów, a z drugiej – mimo wszystko próbuje czasem być choć trochę zaskakującym i zmusić widza do podskoczenia w fotelu. Chyba. Ciężko stwierdzić, ponieważ momentami naprawdę nie wiedziałem, co Wes Craven chciał osiągnąć. Pierwszy kwadrans to naprawdę zabawny pastisz typowych slasherów – czyli filmów, gdzie trup ściele się gęsto i, na ogół, krwawo. Scenariusz jest też po brzegi wypchany odniesieniami do „praw i zasad horrorów” etc. Sęk w tym, że „Krzyk 4” popełnia te same błędy, z których twórca sam się naśmiewa.
Co gorsze, całość trwa w okolicach dwóch godzina – subiektywnie czułem zaś, jakbym się zestarzał o rok na tym seansie. Tego typu produkcje powinny być raczej szybkimi strzałami, nie trwającymi ponad 90 minut, żeby nie zamęczyć widza. „Krzyk 4” niestety trwa w najlepsze nawet wtedy, gdy wszystkie karty zostały już odkryte, katując widza scenariuszem, który nie jest ani zabawny, ani straszny, ani zaskakujący.
Może już trochę późno na pisanie o fabule, w sytuacji, gdy próbuję Wam cały czas wpoić, jak nudny jest ten film, ale dla porządku wspomnę i o niej. Sidney (Neve Campbell) wraca do swojego rodzinnego miasta, gdzie ma promować autobiograficzną książkę o koszmarze, który przeżyła. Rzecz jasna, ów koszmar to wydarzenia, które miały miejsce w poprzednich częściach „Krzyku”. Niestety, los jest złośliwy i postanowił nie oszczędzać biednej Sidney i tym razem – zamaskowany morderca powrócił do miasta i zaczął eksterminować jej rodzinę oraz rodzinę jej rodziny. I wszystkich na literę „S”.
Z „Krzykiem 4” jest ten problem, że można go ugryźć od dwóch stron. Ja, niestety, po wyjściu z sali czułem, że widziałem film z koszmarnym aktorstwem, dennym scenariuszem i wszystkim innym, co najgorsze. Dobrze, nie licząc pierwszego kwadransa i kilku pomniejszych, trafnych dialogów. Spotkałem się jednak też z opiniami, że to nie tylko pastisz amerykańskich horrorów, ale też rozprawa o stanie współczesnego społeczeństwa, uzależnieniu od Facebooka etc. Jeśli tak faktycznie jest (a wiadomo, że interpretacja to sprawa indywidualna), to ja tych subtelnych niuansów zupełnie nie wyczułem, a wszelkie „morały” były dla mnie po prostu tanie, oczywiste i zupełnie nie pasujące do takiej produkcji.
Oczywiście, to problem tak naprawdę wszystkich filmów, które chcą być celowo kiczem. W subiektywnym odbiorze – czasem się udaje i wtedy wychodzi „Pulp Fiction”. Jeszcze częściej się nie udaje – i wtedy zostaje już tylko kicz, bez całej swojej „celowości”.
To chyba po prostu prosty, amerykański kicz. Próbowałem na to patrzeć chwilę z ciekawości; wytrzymałem 2 sceny.
W razie czego, polecam mimo wszystko obejrzenie pierwszego „Krzyku” – był o niebo lepszy.
I, przy okazji, witam na blogu. :]