Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Kod nieśmiertelności – drugi "Moon" czy może jednak nie?

K

„Kod nieśmiertelności” już w trailerach zdawał się krzyczeć do ludzi: „Hej, jestem nielogiczny!”. Czy miała to być przestroga, żeby nie oczekiwać zbyt wiele po pójściu do kina? A może jednak twórcy chcieli, żeby wszystko zachowywało pozory zdrowego rozsądku i po prostu im nie wyszło? Po seansie mam wrażenie, że to chyba niestety druga opcja jest poprawna w tym wypadku.

Warto zacząć od krótkiej informacji o reżyserze. Jest nim Duncan Jones, znany przez niektórych jako „syn Bowiego”, a przez innych jako „reżyser Moon”. Kto widział „Moon”, ten wie, że to kawał nietuzinkowego science fiction, które naprawdę potrafiło wywrzeć wrażenie nawet na prawdziwych przeciwnikach fantastyki. Sam Jake Gyllenhaal, podejmując się zagrania w „Kodzie nieśmiertelności”, miał nadzieję, że będzie to produkcja podobna do pełnometrażowego debiutu Jonesa – stawiająca trudne pytania, stonowana, nie dająca się sklasyfikować jako „prymitywny film akcji”. A jak wyszło?
Cóż, ogólnie „Kod nieśmiertelności” stanął gdzieś w połowie drogi między „Moon” a „filmem akcji”.

Głównym bohaterem jest kapitan Colter Stevens, w tej roli oczywiście Jake Gyllenhaal. Nie pamiętając dokładnie, jak to się stało, przyłączył się on do projektu o tytułowym kryptonimie. Rzecz polega na tym, że dostaje niepowtarzalną okazję przeżyć ostatnie 8 minut życia wybranego człowieka. Jak się zapewne domyślacie, owe 8 minut bynajmniej nie jest usiane rozkoszami cielesnymi, zakończonymi zawałem serca. To nowa broń Stanów Zjednoczonych w walce z terroryzmem. W tym konkretnym wypadku kapitan Stevens wciela się w niepozornego nauczyciela, który tego samego dnia rano zginął w ataku bombowym na pociąg jadący do Chicago. Zadaniem Coltera jest dowiedzenie się, kto podłożył ładunki, ponieważ istnieje realne zagrożenie, że podobne akty terroryzmu powtórzą się w ciągu kilku najbliższych godzin.

Sęk w tym, że wiele wydarzeń dzieje się wbrew woli kapitana Stevensa, który nie ma pojęcia, na czym spędził ostatnie dwa miesiące życia. Co więcej, wspomniane 8 minut zakończone mało przyjemną śmiercią jest zmuszony przeżywać tak długo, aż misja zakończy się powodzeniem.

Do tego momentu wszystko wydaje się świetne, nieprawdaż? Niestety, w film bardzo mało sprawnie zostaje wplątany romans, który jest tylko jednym z wielu sposobów na zburzenie wiarygodności „Kodu nieśmiertelności”. Do tego dochodzą też elementy, które bardzo wyraźnie wybiegają poza założenia samego programu. Teoretycznie, Colter powinien mieć dostęp tylko do ośmiu minut życia nieszczęśnika, w którego się wcielił. W praktyce, akcja często wybiega daleko poza to, zaś bohaterowie robią rzeczy, które boleśnie uderzają w założenia scenariusza. Finał stara się całość jakoś wytłumaczyć, ale robi to w sposób, który po prostu ciężko kupić. W efekcie „Kod nieśmiertelności” jest tylko „kolejnym filmem science-fiction”, który się ogląda i o którym się zapomina. Drugi „Moon” z tego na pewno nie wyszedł.

Na szczęście, wiele powyższych wniosków mnie nawiedziło dopiero po wyjściu z kina. Na samym seansie bawiłem się naprawdę dobrze. Duża w tym zasługa Jake’a Gyllenhaala i Very Farmigi, która dostała rolę drugoplanową i naprawdę przykuła moją uwagę. Szczególnie podziwiam ją za to, że większość czasu miała do dyspozycji jedynie swoją mimikę i nic ponadto, gdyż jej postać praktycznie nie ruszała się sprzed biurka. Mimo tego, potrafiła przedstawić całą gamę uczuć i emocji, co na mnie, jako na widzu, naprawdę zrobiło wrażenie.

W ogólnym rozrachunku, „Kod nieśmiertelności” tylko trochę wybija się ponad przeciętność. Niestety, scenariusz nie tyle jest dziurawy, co został wzniesiony na fundamentach z piachu i, siłą rzeczy, nie miał prawa być spójny. Twórcy starali się robić dobrą minę do złej gry i udawać, że ich pomysł naprawdę jest logiczny. Nie do końca rozumiem ten upór, szczerze mówiąc. Może w połowie kręcenia filmu nagle ktoś palnął się w głowę i krzyknął „to przecież nie ma sensu!”? A skoro był to już półmetek, nie wypadało zaprzestawać dalszej produkcji i pozostawało już tylko udawanie, że jest oryginalnie i odkrywczo. Nie wiem, tak tylko sobie gdybam – ten film zdecydowanie nastraja człowieka na poszukiwania sensu i logiki, gdyż sam ich, niestety, nie posiada.

Subscribe
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Tiszka
Tiszka
14 lat temu

Obejrzałabym ten film dla samego Gyllenhaala 🙂 Często żałuję, że tak rzadko pojawia się w filmach wyświetlanych u nas na dużym ekranie.
Co do scenariusza: jak znam życie, producent wyrzucił połowę (tę lepszą) i dołożył swoje trzy grosze. Za dużo mają władzy ci
panowie!

KoZa
Reply to  Tiszka
14 lat temu

Akurat czytałem w „Filmie”, że starcia były na poziomie… Gyllenhaal vs. reżyser, czyli Duncan Jones. Drugi z panów chciał udowodnić, że potrafi nakręcić film akcji z gwiazdami Hollywoodu na plakatach. Z kolei, tak jak pisałem, Gyllenhaal chciał, żeby ten film był znacznie spokojniejszy i głębszy – ponoć mocno się o to pokłócił i nie był zadowolony z efektu końcowego. Rozumiem go. ;]

Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

2
0
Would love your thoughts, please comment.x