Lubię, kiedy film nawet przez chwilę mnie nie próbuje oszukać, czym tak naprawdę jest. Lubię, gdy twórcy potrafią po prostu pokazać: słuchaj, chciałem nakręcić jeden wielki rozpiernicz. Bez żadnych wyższych emocji, bez przesłania, bez szczególnego przejmowania się tym, co możliwe, i tym, co nie. I taki jest właśnie „John Wick” – to proste kino o prostej zemście.
Motywacja jest silna. Johnowi ukradziono Mustanga. I zabito mu psa. A pies bynajmniej nie był zwykły – to był ostatni prezent, jaki dostał od umierającej żony. Powyższa ekspozycja głównego bohatera i wszystkich walczących w nim emocji trwa może dziesięć minut. Po upływie tego czasu, aż do samego końca filmu, jest już tylko zemsta. John wyciąga spod podłogi zalaną betonem walizeczkę, pobiera z niej „Zestaw małego mordercy” i rusza w tracę koncertową. Po drodze zahacza o mafijny hotel, tajną łaźnię, jeszcze bardziej tajny i jeszcze bardziej mafijny skarbiec, a kończy… w doku. Takim zwykłym doku – niezbyt tajnym, niezbyt mafijnym.
„John Wick” ma w sobie piękną prostotę, której często brakuje we współczesnym kinie akcji. Film skonstruowany jest z relatywnie długich ujęć, które niejednokrotnie pokazują śmierć nawet do trzech przeciwników równocześnie. Dzięki rezygnacji z rwanego montażu, mogłem się nacieszyć ładnie ułożonymi choreografiami, dzięki którym John przechodził płynnie od jednego napastnika do drugiego, zostawiają za sobą tylko pożogę i zgliszcza.
Genialnym dopełnieniem całości były energetyczna muzyka i… niewymuszone poczucie humoru – takie stonowane, idealnie dozowane i kompletnie nienachalne. Szczególnie przypadły mi do gustu wszystkie sceny, które obrazowały funkcjonowanie mafii – po prostu perełki! I jeszcze jedna sprawa: „one linery”. „John Wick” to kopalnia krótkich, werbalnych strzałów i ociekających testosteronową pewnością siebie dialogów.
Podczas seansu nie opuszczało mnie uczucie, że to pierwszy od dawna film, przy realizacji którego Keanu Reeves po prostu dobrze się bawił. I był to jeszcze jeden powód, dzięki któremu i ja bawiłem się tak cudownie. A jeśli i ty lubisz zemstę klasy B, to też pewnie „Johna Wicka” docenisz.
Mam wrażenie, że takich filmów się ostatnio po prostu nie robi. Wszyscy wolą skaczący montaż rodem z teledysków i przegięte, robione w 100% na komputerach VFXy.
Fakt, mało takich filmów – dlatego zawsze cieszę się, jak dziecko, gdy coś podobnego wyjdzie. A Raid widziałeś? Jedynka to sam miód, a dwójka ponoć jeszcze lepsza (choć tej drugiej jeszcze nie nadrobiłem).
Odpowiem złośliwie: Nie, ale widziałem Dredda. 😀
[…] – bardziej na ogół doceniam styl, który był wykorzystany ostatnio w „Johnie Wicku”. Wolę, gdy sceny akcji korzystają z dłuższych kadrów, pokazujących w bardziej […]