Co Wam przychodzi do głowy, gdy widzicie zapowiedź aktorskiego filmu od Disneya? Mi przed oczami odruchowo wyświetlają się na przykład kadry z Brandonem Fraserem w jakimś lepszym czy gorszym filmie familijnym. Tym większe było moje zaskoczenie, gdy się okazało, że „John Carter” nie tylko nie będzie dubbingowany, ale też spadł dosyć daleko od drzewa filmów rodzinnych. Ale czy jest dobry? Czy warto wydać małą fortunę, żeby zobaczyć go w 3D?
Czemu mówię, iż jest to science fiction z przeszłości? Ponieważ, z czego wiele osób może sobie nie zdawać sprawy, „John Carter” jest oparty na powieści z początku XX wieku, autorstwa Edgara Rice’a Burroughsa. Tego typu historie są bardzo urokliwe i mają to do siebie, że po blisko stu latach przestają być „fiction”, a i często okazuje się, że z „science” też miały mało wspólnego. Istniało więc ryzyko, że mimo premiery w roku 2012, „John Carter” już na starcie będzie delikatnie zalatywał starością. I tak też się, niestety, po części stało.
Historia jest bardzo przyjemna i, jako się rzekło, urokliwa. Były żołnierz, teraz poszukiwacz przygód, tytułowy John Carter, podczas jednej ze swoich wypraw trafia na dziwnego osobnika, który nieszczęśliwie pada trupem. Jak na awanturnika przystało, John przywłaszcza sobie dziwnie wyglądający medalion, który szybko okazuje się kluczem do międzywymiarowych wrót, zdolnych przenieść każdego chętnego na czwartą planetę od Słońca. Nieświadomy swych działań, Carter łapie się na darmową przejażdżkę i rozpoczyna przygodę swojego życia. Na miejscu okazuje się, iż marsjańskie okoliczności przyrody wpływają niezwykle korzystnie na tężyznę fizyczną Jana – może teraz, niczym pewien pan z majtkami na rajtuzach, przeskakiwać góry jednym susem i uśmiercać wrogów nonszalanckim zamachem pięści. Wszystkie te niezwykłe umiejętności sprawiają, że chcąc, nie chcąc, wmieszał się w konflikt trzech sił. Jedna chce go zniszczyć, druga zniewolić, a trzecia upatruje zbawienia w jego pomocy. Na korzyść tej trzeciej przemawia zaś fakt, że jest reprezentowana przez ponętną księżniczkę.
Przed chwilą pojawiło się kluczowe słowo i brzmiało ono „uśmiercać”. Przypomnijmy, że jest to film Disneya. I nie, nie jest to pojedyncza, majestatyczna śmierć, w której narzędziem mordu był głęboki kanion i bizony galopujące po jego dnie. W omawianej historii trup ściele się niezmiernie gęsto. Nie możemy mówić co prawda o pełnej dosadności, twórcy posłużyli się pewnymi zabiegami i uproszczeniami, co by młodszych widzów za bardzo nie przerazić. Dlatego też osoby bardziej żądne krwi, chociażby tej niebieskiej, mogą czuć się uspokojone – pod tym kątem „John Carter” jest dosyć dynamicznym i zadowalającym widowiskiem – ale i rodzice nie mają się czym martwić.
Ogólnie rzecz biorąc, możemy mówić o bardzo udanej stronie audiowizualnej – nie tylko walki wyglądają solidnie. Marsjańskie statki, oręż oraz stroje wyglądają całkiem ciekawie i oryginalnie, efekty specjalne zaś może nie powalają, ale też nie straszą. Są solidnie, rzemieślniczo wykonane. Nie mogę też powiedzieć złego słowa na 3D, które co prawda plasuje się dosyć nisko na dziesięciopunktowej skali Camerona, ale przynajmniej nie zwierało neuronów podczas seansu. Oczywiście, brak zarzutów dotyczy wykonania efektów, a nie ceny biletu po ich zaaplikowaniu – tę uważam za przerażającą.
Czy w takim razie „Johna Cartera” warto obejrzeć? I tak, i nie. To kawał solidnego filmu przygodowo-fantastycznego. Niestety, po seansie czułem, że dużo lepiej byłoby go obejrzeć w telewizji, a nie w kinie. Mimo dobrego wykonania, całość po prostu nie zapada w pamięci. Z jednej strony to wina aktorów, którzy nie wybili się w żaden sposób ponad przeciętność, tworząc postacie nieszczególnie obchodzące widza. Ponadto, niektóre rozwiązania fabularne bardziej bawiły – w ten negatywny sposób – niż satysfakcjonowały. Wspomniane milowe skoki i nadludzkie zdolności walki często wyglądały, jak wyciągnięte z drugiej części „Matrixa”. Zabrakło tu jakiegoś umiaru, który choć trochę uwiarygodniłby cały koncept. Do całości swoje trzy grosze dorzucił również scenariusz, który kilka razy bardzo spowalniał akcję, pozostawiając widza w ziewającej stagnacji. Jeśli więc kusi Was seans, proponuję poczekać na edycję DVD – wypożyczycie na seans ze znajomymi, będziecie się przyzwoicie bawić, a później pewnie szybko zapomnicie. Ot, dobry film, który nie zostawia zbyt wielu obrazów w głowie.
Wreszcie można było lajknąć, a zdanie moje już znasz 😉
Dzięki. :]
Dobry tekst. Mi film jawił się jako solidna, rzemieślnicza produkcja plus „coś” jeszcze, przez co nie dość, że bawiłem się naprawdę przyzwoicie to jeszcze film zapadł mi w pamięć (czyli trochę lepiej go odebrałem niż Ty :)).
No i nie zgadzam się z tym, że jest to dobry film do obejrzenia w domu (choć wiele zależy od warunków domowego kina). Mam wrażenie, że film straciłby na tym wiele uroku.
Pozdrawiam! 🙂
Czytałem Księżniczkę Marsa Burroughs’a kilka razy lat temu
wiele 🙂
Po obejrzeniu filmu z 2009 roku pod tym samym tytułem w reżyserii misiaczka
Atkinsa byłem co najmniej zdenerwowany zmarnowaniem dobrej historii. Strach
pomyśleć co zrobiłby misiaczkowi za tego gniota Burroughs gdyby żył 🙂 Nie
chodzi mi nawet o samą filmową sztukę i „efekty niespecjalne” na poziomie
poniżej pierwszych Star Trecków i obcych w Halloweenowych maskach. Edgar
rozerwałby na strzępy Atkinsa za to, co ten zrobił z jego powieści w zapewne
szczerych intencjach do zaktualizowania historii w swoim scenariuszu.
John Carter jest więc dla mnie dobrą nowiną ponieważ na
pewno nie został nakręcony na fali sukcesu Atkinsa, bo to była klapa. Ufam
więc, że więcej osób znających książki Burroughs’a
zarówno przypomniało sobie o konieczności zekranizowania Księżniczki Marsa,
oraz równie nisko oceniają popełnioną w 2009 zbrodnię na tej historii i to
właśnie było przyczyną powstania Johna Cartera. Coś na kształt przeprosin śp. Mistrza,
którego powieści są na zachodzie doskonale znane i lubiane.
Co do samego filmu to zgadzam się z Tobą co do braku rewelacji w kreacjach aktorskich. Nie śmiałbym posądzać
wytwórni Disneya o błędy reżyserskie, więc wypada na marne aktorstwo.
Niespotykana uroda Lynn Collins jako Dejah może i w sumie nie wymaga zbytnio aktorstwa,
wystarczy że ta bogini stoi przed kamerą 🙂 Ale Taylor Kitsch jako tytułowy
Carter zagrał raczej jak statysta. Z taką wymuszoną i sztuczną mimiką powinien
raczej zostać pokerzystą, nie aktorem.
Nie przekonały mnie również postacie Tarsa Tarkasa (to naprawdę był Dafoe?),
Soli i Kantos Kana, że o „straszliwym” żabopsie (Woolu) nie wspomnę.
Chciało by się powiedzieć, że te postacie zostały zmarginalizowane, a ich rola
w historii skrócona nieomal do samych nazwisk, ale…
No właśnie. Film już trwa ponad dwie godziny. Do pełnego przedstawienia
historii wymagałby pewnie jeszcze kilku godzin. Konieczne było więc ścięcie
niektórych wątków (niekoniecznie umiejętne) i myślę że właśnie te skróty i zły
dobór odtwórcy głównej roli to najpoważniejsze błędy tego filmu.
Trzeba mieć na uwadze, że takiej historii jak Księżniczka Marsa nie da się bezproblemowo
upchnąć w dwugodzinnym filmie. Szkoda, że nie pomyślano o dwu częściach, ale
dobrze, że nie pomyślano o serialu. Chociaż kto wie? 🙂
W sumie film znakomicie się sprawdza jako przygodówka. Poprzekręcany wątek
miłosny Cartera i Dejah można łatwo usprawiedliwić sobie brakiem innych,
bezkłowych kobiet w otoczeniu Johna. W przypadku Dejah to trochę trudniejsze,
ale pewnie poza skokami Cartera spodziewała się jeszcze innych nadnaturalnych
talentów 🙂
Ogólnie cieszę się z powstania tego filmu i na pewno jeszcze kiedyś do niego
wrócę. Chociażby po to, by ponownie zobaczyć w kadrze Lynn Collins 🙂 Na pewno jest to
doskonała ilustracja do powieści Burroughs’a, z którą trzeba się zapoznać.
Czy ta historia przestała być Science Fiction? Ależ
nie, czemu miałaby przestać? Akcja dzieje się 200 lat temu, gdy być może Mars
był zamieszkany przez urodziwe Księżniczki, czwororękich wandali i żabopsy:)
Dzisiaj wiemy, że nie jest, ale może to odpowiedź na pytanie „powieściowego”
Cartera „Czy ożywcze powietrze zostało dostarczone na czas, by uratować
mieszkańców tej odległej planety?”. Ot i cały urok Fiction w Science 😀
Księżniczka Marsa to wciąż Science Fiction. Tak jak np. Outlander . Czy to za
obce cywilizacje, czy podróże międzyplanetarne, czy wyższą (lub jak tu nie tak
bardzo wyższą, jak po prostu inną) technologię.
Powiem tak – na pewno czuję potrzebę przeczytania w końcu czegoś od
Burroughsa. :] Dzięki za mega komentarz! Wybacz, że tak długo się zbierałem z tak, ostatecznie krótką odpowiedzią. Przeczytałem wreszcie na spokojnie, przyjąłem i przemyślałem. :]
W końcu udało mi sie obejrzeć…i zakochałem się w tym filmie.
Zdecydowanie dla ludzi lubiących retro sci – fi: Barbarellę, Flasha Gordona, ale i laik fantastyki naukowej coś dla siebie znajdzie.
Co tu dużo mówić – Thernowie są źli, Carter ma dobre serce, Dejah inteligentna, przywódca Zodangi tępy, a Tarków nie da się nie lubić.
Szkoda tylko że film mało zarobił, i nie doczekamy się kontynuacji z synem Cartera :<
„Mało zarobił” to, z tego co pamiętam, bardzo delikatne ujęcie problemu. ;] Ja nie jestem przekonany, czy on w ogóle coś zarobił – w sensie, czy odnotowali choćby najmniejszy zysk. Chyba zakończyli boxoffice na minusie.
Co smuci tym bardziej, i każe się zastanowić, czy obecne pokolenie:
1. Nie lubi przy filmie myśleć?
2. Ogląda tylko i wyłącznie znane marki?
Bo nie wiem jak można ten film nie polecić – przecież to typ przygody typu Indiany Jonesa, a do tego w kosmosie.
Ale akurat przy Carterze nie trzeba myśleć – to strasznie prosta produkcja. ;-]
A jeśli o mnie chodzi – film był zbyt mało charakterystyczny. Dziś z całej produkcji pamiętam tylko ogólny zarys fabuły i pojedyncze detale, nic więcej. Do tego, aktorstwo było mocno takie sobie, w szczególności w przypadku, jeśli mnie pamięć nie myli, księżniczki.
W przypadku księżniczki, musiałaby chyba zasłużyć na Oscara żebym dostrzegł jej umiejętności aktorskie, a nie… inne walory ;).
Coś w tym jest. ;] Aż ją sobie właśnie sprawdziłem na IMDB właśnie, czy w ogóle ją z czegoś kojarzę i… nie, nie kojarzę. ;]