Mimo miłości od pierwszego przeczytania, po skończeniu przygody ze „Spider-Man Noir” oraz jego kontynuacją, „Eyes Without a Face”, długo nie wróciłem do cyklu Noir. Głównym powodem chyba jest, paradoksalnie, fakt, jak bardzo spodobała mi się mroczna historia Petera Parkera. Ba, „spodobała”, to po prostu za słabe słowo. Jako się rzekło w pierwszym zdaniu, to była miłość. A obiło mi się o uszy, że, niestety, inne części cyklu nie są tak dobre. Postanowiłem nie ryzykować i odczekać. Po wielomiesięcznej przerwie przyszła pora na kolejne podejście. Padła na Iron Mana, ponieważ należy on do jednych z moich ulubionych postaci uniwersum Marvela.
Zapoznajmy się więc z „Iron Man Noir”.
Niestety, najwyraźniej ten zawód musiał nadejść prędzej czy później – wygląda zaś na to, że postanowił jednak prędzej. Historia Tony’ego Starka z okolic roku 1933 jest… po prostu słaba. Relatywnie młody multimiliarder w chwilach wolnych od tworzenia coraz bardziej złożonych wynalazków, oddaje się swojemu hobby, czyli ekscentrycznym przygodom w najbardziej zapomnianych zakątkach ziemi. Prawda jednak jest tak, że nie szuka taniej ekscytacji, tylko leku na swoją, nazwijmy to, chorobę. Podobnie do oryginalnego projektu postaci, tak samo Stark w wersji Noir musi się wspomagać systemem chroniącym jego serce przed zakończeniem pompowania krwi. Niestety, technologia, szczególnie ta za lat 30-tych XX wieku, nie jest doskonała, ładowanie baterii nie starcza na tak długo, jakby tego sobie życzył Tony. Szuka więc starożytnych artefaktów w nadziei, że chociaż część legend na ich temat ma w sobie ziarno prawdy.
Oczywiście, we wszystko muszą być zamieszani naziści. To zawsze muszą być naziści…
Już chyba po powyższym streszczeniu czuć, że fabuła nie jest porywająca. Albo może inaczej: to solidna przygodówka. Tylko że… po serii Noir oczekuje się czegoś innego. A przynajmniej ja mam inne oczekiwania. Poszukuję w niej czegoś nietuzinkowego, świeżego, mrocznego i brudnego. Dokładnie to znalazłem w „Eyes Without a Face”. Natomiast „Iron Man Noir” jest jeszcze bardziej kolorowy i wybuchowy niż niektóre z pierwszych komiksów o nim. Przypomnijmy, że już w oryginalnej serii Tony Stark zmagał się z alkoholizmem, a jego największym wrogiem bywała jego własna technologia, wykorzystywana w inny sposób, niż sam by sobie tego życzył. W omawianej zaś wersji Tony jest raczej radosnym awanturnikiem, nie ma problemów ze szklanką, a najbardziej doskwiera mu lekki, i do tego słabo umotywowany, weltschmerz. Szkoda również, że twórcy ograniczyli stylistykę Noir do serwowania raz na jakiś czas bezsensownej śmierci. Takiej, która nie ruszyła mnie, jako czytelnika. Była bezsensowna w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Mam, „niestety”, porównanie do „Spider-Man Noir”, w którym niektóre rozwiązania fabularne po prostu elektryzowały włosy na głowie.
Gdyby jednak fakt, iż „Iron Man Noir” jest tylko taką umiarkowanie radosną przygodówką, złamaną tu i ówdzie pewną dozą brutalności, nie byłoby jeszcze tak źle. Niestety, problemem są też zwyczajnie – nazwijmy to wprost – głupie rozwiązania fabularne. W okolicach trzeciego zeszytu, musiałem odłożyć lekturę na dłuższą chwilę, gdyż niektóre pomysły scenarzystów po prostu mnie przygniotły. Trzeba im przynajmniej oddać sprawiedliwość w jednym zakresie – zaskakiwać potrafią. Szkoda tylko, że przez wyjmowanie „plot twistów” prosto z kapelusza.
Szczęśliwie, było na czym oko zawiesić. Chciałoby się powiedzieć: dosłownie i w przenośni. Przede wszystkim, przypadła mi do gustu kreska. Jest dokładnie taka, jaką lubię najbardziej, czyli dosyć realistyczna i uzupełniona świetnym kolorowaniem. Świetne wrażenia robiły też rysunki pancerzy wspomaganych, które zdominowały trzeci i czwarty zeszyt, będąc przy okazji świetnie wyeksponowanymi (próbkę tych grafik możecie zobaczyć na jednym z obrazków dołączonych do tekstu). To była ta część „dosłowna”, styl graficzny. Co do „przenośni” zaś… Cóż, Pepper Potts, „awansowała”, niestety, do rangi tak zwanego „eye candy”, zajmując się prezentowaniem wdzięków w dosyć specyficznych sytuacjach. Szczerze mówiąc, trochę smutno patrzyło mi się na pomysł, by skupić uwagę czytelnika na biuście panny Potts, próbującym wyzwolić się z więzów strzępków koszuli, podczas gdy bidula zbiera razy po plecach. To trochę tak, jakby do podobnej roli ograniczyć Gwen Stacy, w jakiejś alternatywnej historii o Spider-Manie. Żal takich postaci.
W ogólnym rozrachunku „Iron Man Noir” wypada bardzo słabo. Jak na tak ciekawą postać, scenariusz wyszedł miałko i nijak. Owszem, komiks czyta się szybko i przyjemnie, ale po skończonej lekturze człowiek pamięta tylko kilka ładnych kadrów. Nie można odmówić temu komiksowi graficznego uroku i… to, niestety, jedyna naprawdę pozytywna rzecz, którą mogę powiedzieć. Mam nadzieję, że jeśli kiedyś pojawi się kontynuacja – tak, jak to miało miejsce w przypadku Spider-Mana, który doczekał się łącznie ośmiu zeszytów Noir – to opowieść skupi się na jakiś ciekawszych aspektach historii Tony’ego Starka. Tymczasem pozostaje nam tylko czekać.
Damn. Szkoda. Chciałem się z tym zapoznać, bo Iron Man to moja ulubiona postać Marvela, ale chyba sobie odpuszczę…
Liczyłem na konflik Starka z ludxmi wykorzystującymi jego broń by wywołać wojnę światową…no cóż.
Dokładnie, też się spodziewałem czegoś w tym kierunku. Ale już nawet pomijam, że kierunek był inny – wszystko było nie tak…
A z Iron Mana planuję nadrobić kiedyś trochę serii, ponieważ mam wrażenie, że miał on kilka ciekawych opowieści w swojej historii. :]
Ano miał. Z tych co pamiętam to „Armour wars” i „Demon in the bottle” są niezłe.
Ogarnę sobie, dzięki. :]