Często miewacie z filmami tak, że na seansie bawicie się nawet nie najgorzej, ale dzień po wyjściu z sali zapominacie, że dana produkcja w ogóle istniała? Właśnie tak wyglądają moje doświadczenia z najnowszym remake’iem „Green Horneta”.
Gdyby przyjrzeć się owemu filmowi pobieżnie, na pierwszy rzut oka wszystko wydawałoby się być na miejscu. Mamy masę luksusowych, niemal antycznych samochodów, dużo wybuchów, mało myślenia. Fabuła też jest do zniesienia – bogaty syn bogatego redaktora naczelnego musi skończyć z imprezowaniem i przejąć schedę po dopiero co zmarłym ojcu. Jako jednak, że funduszy mu nie brakuje, zaś mózg do najsprawniejszych nie należy, postanawia wydać fortunę na zostanie super bohaterem. Znajduje sobie szybko pomagiera i rusza do boju.
Niestety, tam gdzie kończą się efekty specjalne, zaczyna się między innymi charakter. A nowy „Green Hornet” za grosz go nie posiada. Według mnie, wina leży po stronie obsady – zarówno młody milioner, zagrany przez Setha Rogena, jak i jego Dzielny Pomocnik – tu: Jay Chou – nie potrafili ze swoich postaci wykrzesać nic ciekawego. A że scenariusz kręci się przez połowę seansu wokół konfliktu kto jest prawdziwym bohaterem – milioner czy może jednak jego pomocnik – efekt jest po prostu blady i nieciekawy. Jedyną naprawdę dobrą rolę miał Christoph Waltz, czym nie będzie pewnie zaskoczony nikt, kto widział „Bękarty wojny” (za który to występ dostał zresztą zasłużonego Oscara). Niestety, dostał zdecydowanie za mało czasu „antenowego”. Sporo miała go za to Cameron Diaz, lecz tu z kolei nawalił scenariusz, nie dając jej nic ciekawego do zagrania.
Na szczęście, „Green Hornet” nie jest przegadany i na miano Totalnej Szmiry zdecydowanie nie zasługuje. Stosunek akcji do wszystkiego innego jest zdecydowanie zadowalający, więc podczas seansu nie będziecie się nudzili. W kinie zawitałem, żeby odpocząć po ostatnim egzaminie w sesji i to mi się zdecydowanie udało, więc nie uważam pieniędzy za zmarnowane. Ale nie oczekujcie, że cokolwiek zapadnie Wam w pamięci.
PS: Wracając do pytania zadanego w pierwszym akapicie – jak często zdarza Wam się dobrze bawić na filmie, a po kilku godzinach zapomnieć, o czym był?
Przy okazji: obiecuję, że w najbliższym czasie znów zaczną się pojawiać recenzje produkcji – że tak to ujmę – ciut bardziej wymagających. Jak już wspominałem, ciągle trwający remont i dopiero co skończona sesja „wymusiły” na mnie dostosowanie repertuaru do aktualnych możliwości przerobowych przemęczonej mózgownicy.
Szkoda, bo zapowiadało się dość ciekawie. Zapewne z seansem poczekam aż będzie można go obejrzeć na komputerze i potem na jakiś gorszy dzień.
Odnośnie tego specyficznego uczucia „nieistnienia” filmu, to nie mogę powiedzieć jak często, wiem jednak że na pewno doświadczyłem czegoś takiego co najmniej kilka razy. Jestem prawie pewny, że coś takiego miałem po „Jumperze” i coś mi się mgliście kojarzy „Eragon”.
„Często miewacie z filmami tak, że na seansie bawicie się nawet nie najgorzej, ale dzień po wyjściu z sali zapominacie, że dana produkcja w ogóle istniała?”
Ja sobie nie przypominam takiej sytuacji. Jeśli film mi się podobał, to pamiętam, przynajmniej przez dłuższy czas. Z pamięci wylatują te, które mnie rozczarowały. Niestety, nie wszystkie, ale to już inna bajka.
Do filmu się nie odniosę, gdyż na mojej liście 'do obejrzenia’ raczej nigdy się nie znajdzie. Zasmucił mnie jedynie fakt, że przegapię Waltza, ale sam jest sobie winny, skoro po zasłużonej statuetce pokazuje się w antyambitnym, jak wnoszę z recenzji, obrazie. A szkoda, bo jako olbrzymia miłośniczka Inglourious Basterds nie mogę się wprost doczekać, aż ujrzę go w jakiejś kolejnej roli. No trudno, jeszcze trochę poczekam. Na szczęście w tym roku powinien pojawić się jeszcze dwukrotnie na ekranie, a obu okazji nie zamierzam przegapić.
„Ja sobie nie przypominam takiej sytuacji. Jeśli film mi się podobał, to pamiętam, przynajmniej przez dłuższy czas.”
Ociu, teraz dochodzimy do problemu natury akademicko-filozoficznej – może dlatego sobie nie przypominasz, ponieważ dobrze się na danym filmie bawiłaś, ale po kilku dniach o nim zapomniałaś? Nie możesz sobie więc przypomnieć takiego tytułu, ponieważ należał do tej specyficznej kategorii filmów, który wylatują z głowy mimo, że są niezłe! Możemy napisać taki tekst na dwa głosy na Filozofia.TV, co Ty na to? ;]
@Kocik – tak, „Jumper” też był dla mnie podobnym przypadkiem „niestniejącego” filmu. Był głupi, ale nie na tyle, żeby poważnie poranić mój mózg, bawiłem się całkiem dobrze, ale po dwóch dniach pamiętałem go już jak przez mgłę. ;]
„Możemy napisać taki tekst na dwa głosy na Filozofia.TV, co Ty na to? ;]”
Tak, to świetny pomysł! Ty napiszesz o tym, czego nie pamiętasz, a ja o tym, co już zapomniałam, że nie pamiętam. ^^
Chciałem powiedzieć, że od tej filozofii już mózg się Wam lasuje. Ale wypadło mi z głowy, zapomniałem, nie powiem.
A mnie się „Green Hornet” podobał. Może nie bardzo, ale był hm… przyjemny.
Z perspektywy lat nie mogę uwierzyć w to, że w rolę superbohatera wcielił się misiowaty Seth Rogen. :] Wtedy jeszcze aż tak dobrze go nie znałem, teraz lepiej… Cóż, musiał się solidnie zmienić do tej roli. ;]