Wiedząc, że w dającej się przewidzieć przyszłości wejdzie do kin ekranizacja kultowej książki Orsona Scotta Carda, pomyślałem, iż jest to dobry moment, by nadrobić (pop)kulturalne zaległości. Cóż tu wiele mówić, do przeczytania tak rewelacyjnej powieści każda motywacja jest dobra. Gdyby to miała być jedyna zaleta filmu – że zachęcił mnie do poznania oryginału – już czułbym się usatysfakcjonowany. Nie ukrywam jednak, że samej wersji kinowej też byłem ciekawy. „Gra Endera” to bardzo trudna historia do zekranizowania. Miałem wrażenie, że to karkołomne, jeśli nie samobójcze, zadanie, które może się skończyć tylko i wyłącznie porażką. Co ciekawe… twórcy wyłożyli się dokładnie nie tam, gdzie się spodziewałem.
Dla nie znających tematu: „Gra Endera” traktuje o kosmicznych perypetiach tytułowego bohatera, przed którym postawiono jakże atrakcyjne zadanie z kategorii „uratuj ludzkość”. Czasy są trudne, zaś ponowna inwazja najeźdźców z innego świata wydaje się nieunikniona. Po niemalże pyrrusowym zwycięstwie Ziemianie zrozumieli, że do kolejnego starcia muszą być znacznie lepiej przygotowani. Dlatego zaczęli szkolić swoich przyszłych generałów, gdy ci… ledwie pokończyli 6-7 lat. Tak, „Gra Endera” to historia dzieci, które mają uratować świat.
I jest to historia trudna, zaś wiek bohaterów bynajmniej nie ma związku z dziecięcym/młodzieżowym charakterem czy to powieści, czy to filmu. Wręcz przeciwnie – książkowy pierwowzór momentami potrafi być wręcz przytłaczający, zaś relacje miedzy bohaterami niepokojące. Jeśli czegoś się obawiałem w kontekście ekranizacji, to poziomu aktorstwa. Nie miałem pojęcia, skąd twórcy zamierzają wziąć taki ogrom młodych, zdolnych odtwórców ról głównych i pobocznych, by na film dało się w ogóle patrzyć. Jak się okazało, dziecięca obsada to jedna z najmocniejszych stron całej produkcji. Świetnie sprawdził się również Harrison Ford. Jeśli czytaliście powieść, myślę, że uznacie jego udział w filmie za trafiony wręcz doskonale. Jeśli zaś nie znacie oryginału… cóż, i tak najprawdopodobniej kupicie jego kreację.
Kolejnym elementem, o który się bałem, jest sposób ekranizacji poszczególnych fragmentów historii. Już wykreowanie wiarygodnych bitew treningowych nastręczało mojej wyobraźni dosyć sporych problemów. Zaś „gra wyobraźni” – czyli swego rodzaj test, któremu był poddawany Ender, a którego charakter był dosyć fantasmagoryczny – wydawała mi się absolutnie niemożliwa do przeniesienia na srebrny ekran. I, ponownie, twórcy poradzili sobie z tym, jak na mój gust, po prostu idealnie. Bitwy na sali treningowej wypadły rewelacyjnie, zaś „gra wyobraźni” była bardziej wiarygodna niż bym się tego kiedykolwiek spodziewał.
Więc z czym jest problem? Z długością filmu w kontekście treści i jej doboru. „Gra Endera” trwa niewiele ponad półtorej godziny, kiedy nawet dwie i pół to mogłoby być za mało. Gdzieś po jednej trzeciej seansu, która została zrealizowana nad wyraz sprawnie, film zaczyna przypominać nieporadnie napisane streszczenie. Z perspektywy osoby znającej książkowy oryginał czuję żal ze względu na zmarnowany potencjał i przez brak tych wszystkich scen, które tak bardzo chciałbym zobaczyć. Skoro twórcy mieli świetny pomysł na zekranizowanie bitew, to… czemu nie pokazali choć jednej rozgrywki więcej. Film by na tym zyskał i wizualnie, i fabularnie, gdyż scenariusz pędził tak bardzo, że nie czuło się wagi praktycznie żadnej z pokazywanych sytuacji.
Co zaś mają pomyśleć osoby, które książki nie czytały? Cóż, i tu pojawia się problem. Osobiście, strzelałbym, że „Gra Endera” dla takich widzów jest produkcją po prostu bełkotliwą, niespójną i nieciekawą. Fabułą może i owszem robi ciekawe wrażenie w założeniach, ale w szczegółach już się sypie bardzo poważnie. Wagi wydarzeń kompletnie nie czuć, niektóre dialogi wydają się wyrwane z kontekstu, zaś relacje między bohaterami, przede wszystkim tymi młodocianymi, robią co najmniej surrealistyczne wrażenie.
Z czego wynika taki czas trwania filmu, nie mam pojęcia. Z budżetu czy raczej jego braku? Z chęci łatwiejszego trafienia do dzieci (wszak jest to produkcja u nas dubbingowana, czego już w ogóle nie potrafię zrozumieć)? W dobie, kiedy „Hobbita” dzieli się na trzy części, smutno mi się patrzy na „Grę Endera”, która… właśnie tak rozciągnięta mogłaby być. Oczywiście, dziewięć godzin to może przesada, ale te co najmniej trzy wydawałoby mi się rozsądnym minimum, które nadal nie gwarantowałoby odpowiedniego czasu ekspozycji dla zdecydowanej większości wątków.
A ta ekspozycja jest potrzeba, gdy się bierze za taki materiał, jakim jest powieść Orsona Scotta Carda. To trudna historia i do opowiedzenia, i do zekranizowania. Robienie jej po łebkach mija się, według mnie, z celem.
I mnie zwiastun filmu skłonił do sięgnięcia po literacki oryginał. Od wczoraj przeczytałem ponad 4/5 całości i właśnie siadam żeby skończyć. Książka robi ogromne wrażenie. Zważywszy na to, że samo opowiadanie na którym bazuje powstało w 1977 roku. Mam nadzieję, że film wyda mi się chociaż znośny.
Pozdrawiam i gratuluje ciekawej recenzji.
Dokładnie, „Gra Endera” robi niesamowite wrażenie swoją ponadczasowością. Z ciekawości – czytasz tę edycję rozszerzoną o opowiadanie „Chłopiec z Polski”? Jeśli nie, to polecam – niesamowicie zbiera odbiór powieści. Ciekawy też jestem, jak Ci podejdzie samo zakończenie. :-]
Za zakończenie: dzięki za miłe słowa! I witam na mojej stronie, mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy w komentarzach. :-]
A wiesz, że nie wiem nawet 😐 Bo nie chciało mi się iść do biblioteki i znalazłem jakiegoś ebooka w sieci, a jak już zacząłem czytać, to nie mogłem się oderwać. To opowiadanie jest na samym początku? Jeśli tak, to moja wersja książki jej nie miała. Jednak nic straconego kilka kliknięć i już je znalazłem 🙂
Jak skończę czytać, to pewnie u mnie na blogu tez pojawi się jakaś notka, ale wpadnę do Ciebie krótko podzielić się moją 'recepcją’ te opowieści 😉
Tak, opowiadanie byłoby na samym początku – rozgrywa się przed wydarzeniami z książki. :]
Czekam w takim razie na Twoje wrażenia, przy okazji możesz też wrzucić link do siebie, chętnie zajrzę. :]
No to w takim razie opowiadanko przeczytam na 'deser’ 🙂
A link do mnie pojawi się jak klikniesz w 'Rick’a’, ale na wszelki wielki podam 😉 I zapraszam!
http://playitoncemoresam.blogspot.com/
Miłej lektury w takim razie życzę. :-]
Troszkę się dziś nawarstwiło obowiązków do wykonania, ale jak postanowiłem tak zrobiłem. Skończyłem książkę i właśnie przed chwilą skończyłem czytać opowiadanie. I powiem, że naprawdę robi ogromne wrażenie! A samo zakończenie, i ten dopisany początek w formie opowiadania, to naprawdę mistrzostwo świata. Nigdy wcześniej S. O. Card jakoś mnie nie ciągną, zresztą tak jak i cała SF (wolę fantasy), ale stopniowo zauważam, że i ten gatunek ma mi do zaoferowania bardzo wiele.
Sama książka jest jednak trudna i wydaje mi się, że mimo wszystko nie trafi do każdego. Jednak ja jestem pod ogromnym wrażeniem. Ciekawi mnie jak autor dalej rozwinął tę historię, bo widziałem całkiem sporo tomów o Enderze, ale boję się, że jak teraz zacznę czytać drugą część, to zarwę nockę 😀
Cieszę się w takim razie, że wspomniałem Ci o tym opowiadaniu i że Ci podeszło. :] Co do kolejnych części, to sam ciągle mam to w planach – przynajmniej „Mówcę umarłych”. Ale całości ponoć nie za bardzo warto czytać (wiesz, tego jest chyba grubo ponad 10 tomów podzielonych na różne serie – Card zaczął się ponoć na drobne rozmieniać).
No i życzę udanego seansu. :-]
No tak, też to widziałem, że są przynajmniej dwie serie Endera i w każdej co najmniej po 5 tomów, a w tej pierwszej książki ukazują się do dziś (ostatnia wyszła w 2012, a najnowsza ma datę na 2013 :|) chyba ze 12 :/
Trochę to smutne, że niektórzy autorzy nie wiedzą kiedy przestać :/
Nie zmienia to jednak faktu, że „Enders game” jest świetna i można ją traktować jak zamknięte dzieło.
Dzięki za cynk z opowiadaniem 😉
Co do seansu, to pewnie jakoś w weekend się wybiorę i pewnie po filmie napiszę jakąś zbiorczą recenzję. Taką porównawczą. Choć w sumie sam nie wiem jak podejść do tej książki. Muszę ją porządnie przetrawić…
Pozdrawiam 🙂
A teraz, po wyjściu filmu, Card zapowiedział chyba albo jeszcze jedną część, albo w ogóle nową serię w tym uniwersum. Boję się w ogóle tego dotykać, żeby nie wyszło tak, że najpierw człowiek się wciągnie, a później zawiedzie spadającym poziomem…
Wreszcie widziałem film. Muszę przyznać, że mi się podobał. Był dynamiczny, dobrze trzymał w napięciu, i przede wszystkim był zrozumiały dla kogoś kto nie czytał książki (moja towarzyszka jej nie czytała).
Choć muszę przyznać, że zdecydowanie za dużo wątków w nim pominięto.
No i dzieci były zdecydowanie starsze niż powinny być. Ale najśmieszniej i tak wyglądał Bonzo 😀 Takiego odtwórcy tej roli się nie spodziewałem 🙂
Mi się Bonzo podobał ze względu na grę i temperamentem. Jedyne, co mnie bawiło, to fakt, że był niższy od Endera o głowę. ;-]
Aha, i fajnie wiedzieć, jak postrzega kolejna osoba, która nie czytała książki. U mnie było tak, że – z nie znających oryginału – jeden kumpel się zachwycał, a drugi był strasznie zawiedziony.
Powieść Orsona Scotta Carda przeczytałam kilka, a może nawet już
kilkanaście lat temu i z niecierpliwością czekałam na ekranizację. W
najbliższy piątek wybieram się na seans. Dzięki Tobie wiem, że
przynajmniej o jedno nie muszę się już martwić, a mianowicie o
„dziecięcą obsadę”. Bałam się, że niewłaściwy dobór odtwórców głównych ról dziecięcych może całkowicie popsuć odbiór historii przez widza. O wskazanych przez Ciebie mankamentach filmu na razie myśleć nie będę, by nie iść do kina z jakimiś uprzedzeniami 🙂 Po piątkowym seansie zbadam również, czy film jest zrozumiały dla osób, które nie czytały „Gry Endera” ani żadnej części sagi -> zabieram ze sobą znajomych, którzy jeszcze nie mieli przyjemności poznać cardowskiej wizji przyszłości.
Zdecydowanie słaba obsada dziecięca wydawała się takim… oczywistym miejscem do potknięcia. A tu taka miła niespodzianka nas spotkała. :]
Daj w takim razie znać koniecznie, jak się seans udał i jak zareagowali Twoi znajomi, którzy nie znają literackiego oryginału. Jestem bardzo ciekawy. :]
I, korzystając z okazji, witam na moim blogu! To chyba Twój pierwszy komentarz u mnie, prawda? :]
Dzięki za ponowne powitanie 🙂 Kiedyś już gościłam na Twoim blogu i nawet zdarzyło mi się coś skomentować 🙂
Widzisz, chyba Cię tak dawno nie było, że aż mi z głowy wypadło. :-]
A ja się na filmie bawiłem całkiem nieźle i chociaż faktycznie ma kilka wad, to chyba jednak warto na niego pójść, szczególnie jeśli czytało się książkę. : )
Że warto pójść, mogę się raczej zgodzić. :]
I witam na mojej stronie, to chyba Twój pierwszy komentarz. :]