FlatOut – gra, od której w 2005 roku rozpoczęła się moja przygoda z samochodówkami. Trochę czasu od tamtej pory minęło, człowiek widział kilka innych tytułów, poznał świat, poszerzył horyzonty, aż wreszcie… naszła go tęsknota i wrócił do korzeni. Po długiej przerwie odpaliłem FlatOuta ponownie. Znacie to uczucie, gdy włączacie swoją osobistą grę-legendę i się okazuje, że nie jest już tym, czym kiedyś była w Waszych oczach? Ja znam aż za dobrze. Całe szczęście, nie spotkałem się z nim w tym przypadku!
Pierwsze palenie gumy
Już widok, który wita nas w menu – rozłożony na części pierwsze muscle-car – od razu zapowiada, z czym spotkamy się, grając we FlatOuta. Jest to chyba pierwsza PeCetowa gra od czasów Destruction Derby (przypomnijmy – połowa lat ’90 ubiegłego wieku), która w stu procentach hołduje idei złomowania samochodów podczas ekstremalnych wyścigów. Tu nie ma taryfy ulgowej – szyba za szybę, lakier za lakier! Takie jest twarde prawo prawdziwych wyścigów! Zasada jest prosta – gaz do dechy i piękny dzwonek na pierwszym zakręcie. Przetrwają tylko najsilniejsi, uciekną tylko najszybsi!
Z czym do ludzi?
Do dyspozycji gracza zostały oddane dwa tryby – normalny oraz pro. O ile pierwszy przypomina poniekąd arcadówkę w stylu NFS-a, o tyle drugi może być ciekawy nawet dla tych graczy, którzy kochają uczyć się wszystkich zakrętów na pamięć. Niektórych może zaskoczyć fakt, że mimo niszczycielskiej tematyki, FlatOut nie jest grą w stylu „nie puszczam gazu i jadę po bandach”. W zależności od preferencji każdy znajdzie coś dla siebie, przy czym trzeba zaznaczyć, że tryb profesjonalny wymaga już jakiejś praktyki z samochodówkami.
Po wybraniu „poziomu trudności”, stajemy przed tradycyjnym wyborem: kariera, wyścig z czasem, quick race… bonus?! O ile standardowe tryby są naprawdę standardowe, o tyle owy bonus zrobi wrażenie chyba na każdym. Programiści z Bugbear postanowili urozmaicić swoje dziecko o minigierki, które skutecznie rozluźniłyby gracza po ciężkich przeżyciach na torze. Dlatego też mamy tu takie konkurencje, jak skok wzwyż… kierowcą, rzut w dal… kierowcą, celowanie w clowna… kierowcą… Pierwsze zetknięcie z którąkolwiek atrakcją kończy się szczękospadem, popartym salwą śmiechu i łez. Cała zabawa polega na rozpędzeniu wozu i wystrzeleniu przez przednią szybę prowadzącego – liczy się oczywiście nie tylko prędkość, ale i wyczucie odpowiedniego momentu. Tak chorego pomysłu nie widziałem jeszcze w żadnej produkcji i dlatego oddaję pokłon chłopcom z Bugbear! Nie dość, że minigry są same w sobie ciekawe, to do tego są również diablo grywalne. W szczególności, gdy skorzysta się z kolegą z opcji „hot seat” i zacznie rywalizować np. w celowaniu kierowcą do tarczy od rzutek. Świetna zabawa gwarantowana!
Kolejna sprawa, to przeznaczone do typowej demolki areny. O ile samym torom nie można nic zarzucić, o tyle sam tryb nie został, niestety, należycie dopracowany. Największy problem stanowi słabo działający radar, który w ogóle nie pomaga w połapaniu się w sytuacji na mapie, a czasem wręcz przeszkadza. Zabrakło tu też tej dozy grywalności, która jest odczuwalna we wszystkich innych trybach. Szkoda, gdyż – jak już pisałem we wstępie – ten tryb przez ostatnie 10 lat nie pojawiał się często, a FlatOut w tym zakresie raczej zawodzi nadzieje.
Całe szczęście, reszta tras jest już w pełni satysfakcjonująca. Tory dzielą się na pięć kategorii: tor wyścigowy, miasteczko, las, plac budowlany i „pejzaż zimowy”. Oczywiście, każdy z terenów charakteryzuje się innymi właściwościami jezdnymi, odwzorowując je w pełni realistycznie. Niektórych może drażnić fakt, że choć tras jest kilkadziesiąt, tak naprawdę mają one części wspólne – po prostu przez każdy z pięciu terenów wiedzie kilka różnych szlaków. Osobiście, uważam to za dobre rozwiązanie i nie odczuwałem podczas gry szczególnych braków w rozmaitości. Z drugiej strony, gdyby tak były ze dwa typy torów więcej, na pewno gra by na tym nie straciła.
Skoro jesteśmy już przy wyliczankach, trzeba wspomnieć o zestawach czterech kółek, które zostały oddane do dyspozycji graczy. Dzielą się one na trzy kategorie: brązową, srebrną i złotą. O ile te pierwsze przypominają na ogół coś pokroju wyścigowego Frankensteina, o tyle te najlepsze, to już prawdziwe bestie. Niestety, twórcy nie mieli licencji na jakąkolwiek markę, więc Forda Mustanga w grze nie uświadczymy. Za to wozów wzorowanych na amerykańskich muscle-carach jest… cóż, najlepiej chyba napisać, że wszystkie – z wyjątkiem Peppera, wzorowanego na Mini Cooperze – wózki przypominają starego dobrego Mustanga i jego znajomych.
Żeby nie było zbyt dobrze, nie wszystkie wozy i trasy są od razu dostępne – żeby móc się w pełni cieszyć FlatOutem, wypada najpierw przejść przez karierę na dowolnym poziomie trudności. Przy okazji można odblokować dodatkowe minigry, areny do totalnej destrukcji oraz kilka bonusowych tras.
Whoa, piękny dzwonek, stary!
Nawet po dwóch latach od premiery, FlatOut wygląda po prostu bardzo dobrze. Gdy ustawi się wszystkie detale na absolutne maksimum, zdecydowanie nie ma na co narzekać – wręcz przeciwnie! Modele wozów są świetnie dopracowane, trasy bogate w elementy do demolki, a zniszczenia… Tak, zniszczenia, to zdecydowanie największy graficzny atut FlatOuta. Nie dość, że wszystko można wgnieść, to również prawie każdą blachę można zgubić. Po kilku bardziej intensywnych okrążeniach, można być pewnym, że nie dość, iż żadna z szyb nie dotrwa do mety, to i karoseria będzie chudsza o kilkadziesiąt kilo. Widok takiego jeżdżącego ogryzka jest naprawdę świetny, w szczególności, gdy doda się do tego poważne utrudnienia w jeździe, wynikające m.in. z pokrzywionych osi.
Warto tu wspomnieć o kolejnym wyróżniku gry studia Bugbear, którym zdecydowanie są replay’e. Dzięki rewelacyjnym i bardzo realistycznym animacjom zarówno nadwozia, jak i układu jezdnego, oglądanie powtórek bywa czasem ciekawsze od samego wyścigu – chociażby dlatego, że gdy tylko zbliża się kraksa, włączamy zwolnienie i delektujemy się gniecioną blachą! Wielka szkoda jedynie, że nie udostępniono graczom czegoś na kształt reżysera powtórek z Drivera. Z wyścigów we FaltOucie można byłoby skleić wiele naprawdę ciekawych filmików.
Coś mi chyba stuka w lewym kole…
Pora zejść na ziemię – FlatOut jest dla mnie ideałem, ale mimo wszystko i w nim znalazło się kilka skaz, które momentami potrafią irytować. Chyba najbardziej wkurzającą sprawą jest – momentami – zbyt łatwe wystrzelenie kierowcy przez szybę. Zauważyłem, że są pewne grupy obiektów, które nawet przy najlżejszym otarciu potrafią zmusić biedaka do lotu. Dobrym przykładem są tu wszelkiej maści maszyny budowlane na trasach w aranżacji wykopkowej – jeśli tylko się otrzesz, na bank będziesz musiał wcisnąć „reset”. Mogłoby się wydawać, że to naprawdę nieistotny problem, ale gdy taka sytuacja się ciągle powtarza, marnując po raz kolejny wypracowaną pozycję w wyścigu, można się sfrustrować.
Z mniej trafionych rozwiązań, najbardziej się jeszcze rzuca w oczy możliwość posiadania tylko jednego samochodu na raz. Problem zaczyna się wtedy, gdy człowiek zmaga się akurat w kategorii złotej i chciałby wrócić do brązowej. W takim wypadku, w grę wchodzi albo sprzedanie wozu i kupienie słabszego, albo ściganie się takim demonem z jeżdżącymi wrakami, co zasadniczo obniża poziom trudności do minimum. Jako, że nie można trzymać kilku fur na raz, bardzo szybko dochodzi się do momentu, kiedy nie ma co robić z wygraną kasą. Zniszczenia naprawiają się same, ulepszenia szybko się kończą, a na szampana też wydać nie można. To wszystko szczegóły, ale… jak wiadomo, to właśnie one decydują o ostatecznym odbiorze gry.
I gra muzyka!
W ten sposób dojeżdżamy do mety. Na zakończenie pozostawiłem sobie przyjemność wychwalania pod niebiosa FlatOutowego soundtracka, który jest po prostu gratką dla wszystkich miłośników energetycznej, gitarowej muzyki. Co ciekawe, większość zespołów jest raczej niszowa, a mimo wszystko poziom prezentują naprawdę wysoki – nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby puszczać jakąś swoją kompilację, zamiast tej, przygotowanej przez twórców. Za wrażenia audio – do czego zaliczam również wszelkie pomruki silnika – FlatOut ma u mnie wielkiego plusa!
Jeśli lubicie rozwałkę, a czujecie poważny niedosyt, gdyż irytują Was wszelkie ścigałki, w których wozy razem z licencjonowanym wyglądem, nabywają niezniszczalność, to FlatOut jest grą dla Was. Mimo kilku lat na karku, nawet malkontenci powinni być zadowoleni zarówno z grafiki, muzyki, jak i możliwości demolowania elementów otoczenia. Dzieło Bugbear polecam w szczególności tym, którzy gry odpalają na maksimum pół godzinki w celu wyluzowania się – po kilku wyścigach wszystkie stresy tego świata pozostają daleko w tyle. Na dachu, gdzieś na poboczu…
2007-11-07. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.