Są takie gry, po których ukończeniu nigdy już nie spojrzycie tak samo na dany gatunek. Istnieją takie tytuły, które w myślach graczy stają się po prostu jednostką miary. Jedne z najpopularniejszych, uznawanych przez większość ludzi przykładów to Baldur’s Gate i jego znaczenie dla cRPG, Diablo jako wzór hack’n’slasha i pierwszy Crysis w roli graficznego benchmarku. Do mojej prywatnej listy dołączyła kilka miesięcy temu jeszcze jedna pozycja: Far Cry 3.
Przyznaję się bez bicia – po skończeniu przygody na rajskiej wyspie, miałem problem usiąść do kampanii w kolejnym z rzędu Call of Duty. Tak jak wcześniej przechodziłem te naciągane, miałkie scenariusze bez szybkiego zniechęcenia, tak ostatniej części już nie przełknąłem zbyt gładko (a nie przełknąłbym w ogóle, gdybym nie musiał recenzować). Zaś przy kampanii z bodaj trzeciego Battlefielda wytrzymałem może z pół misji. Wszystko przez to, że Far Cry 3 przypomniał mi, iż dobry shooter z przyjemną fabułą nie musi być jednocześnie liniową strzelnicą.
Wcielamy się w Jasona – jednego z licznych, bananowych dzieciaków, które przyjechały spędzić swój urlop na rajskiej wyspie, żując gumę i pijąc kawę ze Starbunia. Jak można się domyślić, ciągłe robienie sobie fotek na Instragrama mocno zezłościło część tubylców, będących ciągle na etapie Nokii 3310. Grupa autochtonów, pod przywództwem obrzydliwie charyzmatycznego, nawiedzającego mnie w nocnych koszmarach Vaasa postanowiła ich pojmać i zmienić w swój fundusz powierniczy. Oczywiście, nie byłoby w co grać, gdyby komuś nie udało się uciec – w tym wypadku jest to właśnie wspomniany Jason.
W ten sposób zaczyna się wielka przygoda żółtodzioba, zmuszonego przez życie do oszlifowania swoich klejnotów rodzinnych. Balansując na krawędzi realizmu i mistycyzmu, Jason będzie musiał się nauczyć zabijać, by samemu przeżyć. Wraz z powiększaniem swojego kapitału społecznego, będzie rosła jego ranga wśród przedstawicieli lokalnego ruchu oporu. W parze z tym będą szły też nowe umiejętności i nowe zabawki.
I o ile mnogość tych drugich jest aktualnie w shooterach codziennością, o tyle o prawdziwą różnorodność umiejętności wcale tak łatwo nie jest. Masę mamy strzelanek, w których dostępny arsenał mógłby zapełnić nie jeden i nie dwa kontenery na frachtowcu. Ale pierwszy raz od… od… od nie pamiętam kiedy autentycznie cieszyłem się z bardzo wielu nowo nabytych technik zabijania. Zaczynało się od niewinnych zabaw z nożem, by z czasem dojść do naprawdę zaskakujących swoją finezją kombinacji. Moim zdecydowanym ulubieńcem było sztyletowanie od tyłu, połączone z natychmiastową kradzieżą noża od naszej ofiary i rzuceniem go w kolejnego nieszczęśnika. Dynamika tego ruchu była tak cudowna, że nie mogłem się nadziwić, ile jeszcze można wycisnąć ciekawych rzeczy z pierwszoosobowej strzelanki. A to tylko jeden z mnogich przykładów!
To jest właśnie drugi, obok scenariusza, czynnik, który tak mi się w Far Cry 3 podobał. Wielka wolność połączona z pełną dowolnością w zakresie osiągania celu. Jednym z zadań pobocznych w grze jest przejmowanie umocnień wroga – a podejść do tego tematu można na bardzo wiele sposobów. W szczególności od połowy gry, gdy mamy dostępne już wszystkie kluczowe zabawki. Tu z kolei moim faworytem był strój spadochroniarski, który umożliwiał szybowanie. Wspinałem się na możliwie wysokie wzniesienie i rozpoczynałem lot, ciesząc się widokami (wrażenia płynące z zabawy tym bajerem były wręcz nieziemskie). Gdy byłem już nad celem, wchodziłem w fazę pikowania, by tuż nad obozem otworzyć spadochron i, zaraz po wylądowaniu, rozbroić system alarmowy, umożliwiający wezwanie wsparcia. Później była już tylko śmierć i pożoga.
Czasem nachodziło mnie jednak na spokojniejsze rozwiązania – wtedy eliminowałem po cichu kolejnych wrogów, korzystając z kuszy, noża i wszystkiego, na czym dało się zamontować tłumik. W ramach rozrywki otwierałem klatki z dzikimi zwierzętami, które najpierw mogły się zemścić na swoich niedoszłych oprawcach, by następnie ewoluować do swej najwyższej formy: nowego portfela bądź kołczanu.
W przerwach od zabijania i podążania fabularnym szlakiem, z wielką przyjemnością udawałem się na polowania na grubego zwierza, wypełniałem pomniejsze zadania, szukałem ciekawostek i rozmaitych znajdziek. Wyspa, będąca teatrem działań, została zaprojektowana we wszystkich tych zakresach wprost wyśmienicie! Twórcy doskonale dobrali proporcje wszystkich powyższych aktywności, dzięki czemu nigdy nie czułem się wybity z fabularnego rytmu, ale też miałem masę rzeczy do roboty, gdy nachodziła mnie chętka na odskocznię.
Wszystko to zostało okraszone świetnym aktorstwem tam, gdzie jakość scenariusza na to pozwalała, oraz obłędną grafiką. Co się jednak tyczy jakości rzeczonego scenariusza. Jako się rzekło, sama fabuła jest prowadzona świetnie, a nasze nemezis jest odegrane wybornie. Ale! Tak, jest tu pewne jedno, smutne ale. Otóż, nie wszyscy bohaterowie zostali ciekawie zarysowani, a część osób, które musiałem uratować, najchętniej bym zabił i przerobił na nową kaburę. Podobanie jak w najnowszym Tomb Raiderze, tak i tu obsada pomocnicza jest bodaj najsłabszym elementem rozgrywki.
Jako się rzekło we wstępie, Far Cry 3 jest grą, która popsuła mi odbiór wielu innych shooterów. Przez wspaniałą równowagę między elementami rozgrywki, mam problem patrzeć na tytułu, które składają się w 80% z nudnych skryptów (oczywiście, takie gry można byłoby jeszcze uratować tworzeniem skryptów nie-nudnych). Dziecko Ubi Softu jest też kolejnym przykładem na to, że zadania poboczne i znajdzki mogą być przyjemnym urozmaiceniem rozgrywki, a nie tanim chwytem na przedłużenie „zabawy” dla ludzi żądnych pucharków. Szczerze mówiąc, jakość FC3 sprawiła, że jednym z najbardziej wyczekiwanych tytułów nowej generacji jest teraz dla mnie… Far Cry z numerem cztery.
PS: Do platyny brakuje mi już tylko ukończenia dwóch misji co-opowych. Będę musiał do nich w końcu wrócić. :-]
Hm… Tekst jak zwykle świetny, tylko powiedz mi Tomku, gdzie ty kuszę znalazłeś? 😉 A wracając do tematu, w grze zabrakło mi 2 rzeczy. Wyrazistego bohatera głównego (Powiedz sam, przy Vaasie to Jason totalnie miękknie) oraz większej ilości akcji pobocznych. Bardzo podpasowały mi polowania na zwierzęta, tylko było ich o wiele za mało. W sumie różnorodność side questów była mało powalająca. W sumie to brakowało mi jednak 3 rzeczy, zapomniałem o większej ilości broni 😀
Ty, masz rację, to był łuk przecież. 😛
Zgadzam się co do głównego bohatera. A Vaas w ogóle deklasował całą obsadę gry. Natomiast Jason i tak umiarkowanie mi przeszkadzał w porównaniu do niektórych znajomych, których ratował. ;]
Natomiast arsenał był dla mnie w sam raz, biorąc w szczególności pod uwagę zabawy nożem. :]
Niektórych? W porównaniu do Dr. Earnhardta, Bucka, Sama, a nawet Hoyta to oni nawet blado nie wypadają XD
O tak, doktorek też był dobry. ;] Sam z kolei Hoyta tak umiarkowanie zapamiętałem…
Ja pamiętam tak mniej więcej jego przemowę na statku XD
Meh. Mam wkleić swojego posta o tym, co sądze o FC3? Overhyped, overrated 😛
A wklej, nie krępuj się – będzie temat do dyskusji. ;]
Prosze bardzo ;]
Dobra, mam szczerze dość tej gry. Czemu? Powodów jest multum, ale zacznijmy od początku.
Ten był niezły – miastowy dzieciak trafia do dżungli, traci brata, a jego przyjaciele trafiają w niewolę. Pojawia się Murzyn #1, sam z siebie tatuuje Jasona i zaczyna się przygoda. W teorii: cała wyspa do zbadania! Tyle miejsc do zwiedzenia! Cóż, szybko okazuje się, że de facto nie ma tutaj tyle do roboty.
Crafting – 90% itemów złożyłem w ciągu 1-2 godzin gry. Jedynie unikatowe przedmioty potrzebowały nieco czasu, aż dostałem odpowiednią, łowiecką misję. Nie ma więc sensu polować na zwierzęta albo zbierać rzadkie rośliny już po zaledwie kilku godzinach.
Kasa – od groma i trochę. Kupowałem wszystkie bronie (nawet jeśli wiedziałem, że i tak za chwilę będę je miał za darmo), mapy itp. tylko po to, aby cokolwiek wydać. I tak cały czas miałem pełen portfel przez większość czasu gry, a i sama gra notorycznie informująca mnie, że nie mam więcej miejsca na kasę nie pomagała. Słowem: nie ma co z kasą robić, traci sens szukania skarbów/szabrowania wrogów.
Sidequesty – albo powtarzalne polowania, które jednak złe nie były, albo durnowate zadania dla durnowatych NPC-ów. Serio, mam znaleźć jakieś kamienne tabliczki? Które leżą w nie dalej niż 50 metrów od zleceniodawcy? Co on, ślepy? Albo rozwiązywanie problemów mieszkańców, poziom jakby z Trudnych Spraw czy innego telewizyjnego „show”.
NPC – nie ukończyłem gry. Miałem serdecznie dość idiotycznego i totalnie nierealnego Jasona (trafia na listę najgorszych bohaterów w grach ever), jego snobistycznej bandy „przyjaciół”, zmieniającej się jak kalejdoskop Citry i Dennisa, który chyba czaił się cały czas w pobliżu i czekał aż znowu Jason straci przytomność – i natychmiast przystępował do tatuowania. Serio, Dennis was soooo creepy! Jedynie Vas i Buck ratowali sytuację.
Realizm, ale nie realizm – ogień się fajnie rozprzestrzenia, ale już głupiej lampy rozwalić nie mogę. Jason znikąd automatycznie włącza latarkę po wejściu do jaskini, grając na hardzie czułem się jakbym grał na easy.
Fajny świat, piękna grafika, mechanika strzelania też dobra. Ale ten świat jest nudny, nie ma tam nic do robienia już po kilku godzinach, a fabuła totalnie mnie nie przekonała. W pewnym momencie po prostu powiedziałem dość Jasonowi i jego durnowatości i sobie podarowałem dalszą grę.
Jedyny FPS który w zeszłym roku podobał mi się bardziej of Far Cry 3 jest Far Cry 3: Blood Dragon. POLECAM BARDZO! (Ale imo scenariusz FC3 ma taki sobie, to raczej pomysł na postacie i reżyseria cutscenek robi swoje.)
Na marginesie ciekawostka – Vaasa niedługo zobaczymy jako ważną postać poboczną w spin-offie Breaking Bad, tym bardziej czekam. 😉
Ech, a ja jeszcze całego Breaking Bad nie obejrzałem… żeby tak doba była dłuższa. :-]
Blood Dragon zdecydowanie muszę ograć, jakoś ciągle nie miałem okazji/możliwości.
Co do scenariusza, to wg mnie on własnie ratuje taką sobie fabułę (czyli pomysł na fabułę jest nijaki, ale dobrze rozpisane postaci i dialogi ratują sprawę – to zresztą bardzo częste w grach, że wykonanie scenariusza jest dużo lepsze od samego pomysłu na fabułę).
I tak na koniec – nie jestem pewny, czy już u mnie kiedyś komentowałeś, więc na wszelki wypadek: witam! :-]
Pamiętam, że podchodziłem do FC3 z dużym dystansem – FC2 był w moim odczuciu strasznie nudny i monotonny. Że o durnych rozwiązaniach mechanicznych nie wspominam (wrogowie odradzający się w wybitych obozach po odejściu na 2 metry? Serio?) Nawet fakt, że wcześniej zagrałem w Blood Dragona, jakoś mnie upewniał co do jakości. A tu proszę, taka miła niespodzianka.
Jednym z chyba najlepiej zrobionych elementów jest przemiana Jasona. Na początku musiałem nieźle się sam ze sobą namordować, żeby nie przeklinać na Ubi za danie mi jakiegoś bogatego wymoczka jako main hero. Ale potem z każdym kolejnym tatuażem, zadaniem i zabitym piratem, wymoczek zaczynał przypominać rasowego bohatera kina akcji. No i te jego przerysowane teksty pokroju „So he’s name is Buck and he likes to f…”. Brawa dla twórców głównej postaci.
Nie ma co, jeśli w części czwartej nagle nie postanowią robić jakichś rewolucji, to będzie kolejna dobra giera do pogrania w tym roku 😀
Tak, przemiana faktycznie była nieźle zrobiona, choć sam Jason… do końca nie stał się jakąś szczególnie ciekawą postacią. Był po prostu OK. :-] Natomiast sam system rozwoju przez tatuaże i crafting był świetny. :]
Aha, zgadzam się w 100% co do dwójki – miałem identyczne wrażenia. Mam nadzieję, że czwórka będzie po prostu ewolucją trójki. Jeśli tak się stanie, będzie cudownie!
Jason był beznadziejną postacią od A do Z, miałem ochotę zrzucać go z klifu przy każdej okazji jak się odzywał. ;]
Tydzień temu kupiłem FC3 i grałem dopiero 3 godziny – póki co jestem pod wielkim wrażeniem. Sposób prowadzenia fabuły jest świetny, misje ciekawe, dowolność podejścia do nich – sam miód! Wiem, że to typowe dla serii, ale nie grałem nigdy w FC, pomijając 15 minut w jedynkę lata temu u kolegi. Tytuł zainteresował mnie znacznie bardziej niż inne gry w które ostatnio starałem się pykać – FFX czy Riddick: Escape from Butcher’s Bay (choć w obu jest klimat i moc, mój zapał jakoś opadł po paru godzinach).
Jak skończę FC3, wypowiem się szerzej. 😉
UWAGA SPOILERY
No, przelało się trochę wody w Wiśle, ale w końcu skończyłem grę – jakieś 20 minut temu.
Zajeło mi to tyle czasu ponieważ – poza brakiem czasu ze względu na robotę – po 5-6 godzinach Far Cry 3 mnie znudził. Nie chciało mi się biegać po dżungli i użerać z wszechobecnymi piratami. Uratowałem wtedy trójkę swoich przyjaciół i zostałem wciągnięty w serię nużących misji od Bucka – przy czym po każdej z nich coraz bardziej zniechęcałem się do FC3. No i tak jakoś wyszło, że gra poleżała sobie chyba dobry miesiąc, aż znowu do niej przysiadłem. Zagryzłem zęby, przebiłem się przez zlecenie od Bucka i popchnąłem fabułę do przodu – a gdy już ruszyła z kopyta, nie mogłem się oderwać! 3 dni temu byłem w połowie gry, a dziś już ją skończyłem. Teraz jestem po 8 godzinnej sesji (choć z licznymi przerwami), co praktycznie mi się nie zdarza. Najczęściej odchodzę od konsoli już po 2-3 godzinach to z braku czasu albo dlatego, że po prostu mi „wystarczy”. Teraz jednak siedziałem i twardo cementowałem swoją przyjaźń z Samem, napierniczając w żołnierzy Hoyta – dlatego też uroniłem męską łzę, gdy to został bezczelnie zabity przy stole do pokera. W przeciwieństwie zaś do Citry, której zgon pod koniec gry specjalnie mnie nie ruszył. Tak, wybrałem przyjaciół i nie żałuję tego wyboru (szczególnie po tym jak na YT sprawdziłem alternatywne zakończenie).
W sumie trudno mi się nie zgodzić z czymś co napisałeś, Koz. Może tylko z tym, że według mnie postacie drugoplanowe wcale źle nie brzmiały. 😉 Gra jest piękna (choć ciupałem na konsoli i wiem, ze do PieCowej grafiki daleko), niezwykle grywalna, z bardzo dobrą mechaniką i wciągającą fabułą. To ostatnie zresztą jest dla mnie najważniejsze, to historia i postacie trzymały mnie przy ekranie. Przez całą grę oczyściłem tylko kilka posterunków i mógłbym teraz przysiąść i jeszcze przez 10 godzin sprzątać wyspę z przeciwników – ale nie mam ochoty. Historia Jasona się skończyła, gdy odpłynął w promieniach zachodzącego słońca w kierunku domu. Dla mnie również jest to już temat skończony – choć będę go bardzo dobrze wspominał.
PS
Ale serio, jakim cudem Vaas źgnął Jasona po rękojeść w brzuch, a koniec końców to ten drugi wyszedł zwycięsko z pojedynku, teleportując się zresztą zaraz do świątyni? Ja wiem, że mistycyzm, magia, dusza wojownika, ale jednak jest przesada. Już łatwiej przełknąłem krwawą łaźnię jaką zostawiliśmy w domku Hoyta po partycje w pokera. 😀