Obok Spider-Mana, Wolverine jest drugim z najbardziej lubianych przeze mnie bohaterów komiksów. Gdzieś tam za nimi – już sporo w tyle – są jeszcze Iron Man i Batman, ale to głównie za sprawą filmowych kreacji. Co się tyczy Rosomaka, nie miał on tyle szczęścia w zakresie publikacji, co Pajęczak. Ten drugi od roku 1962 miał własny, comiesięczny periodyk, ten pierwszy zaś musiał zaczynać karierę z całą menażerią dziwadeł, czyli z X-menami. Karma jednak chciała, by to właśnie on, Logan zwany Wolverinem, stał się najpopularniejszym bohaterem z całej ekipy. I nic dziwnego – w uniwersum Marvela chyba nie ma drugiej tak intrygującej postaci!
Czemu tak uważam? Czy raczej – czemu tak uważa większość osób czytających komiksy? Wolverine jest ciekawy między innymi dlatego, że dopiero w kilkadziesiąt lat po jego narodzinach na kartach komiksu dostajemy odpowiedzi na najbardziej podstawowe pytania na temat jego pochodzenia. Część informacji pojawiła się dopiero w latach 90-tych ubiegłego wieku, a chyba najwięcej kwestii zostało poniekąd rozwikłanych w ciągu ostatniej dekady.
Nie chciałbym tutaj minąć się z prawdą – bibliografia na temat Wolverine’a jest bardzo bogata i łatwo o błąd u osoby, która tylko liznęła powierzchnię góry lodowej. Zdaje się jednak, że ostateczną odpowiedź na pytanie, skąd w ciele Logana znalazł się adamantowy (rodzaj metalu) szkielet, znaleźliśmy dopiero w cyklu „Weapon X” w latach 90-tych. Zaznaczę, że część tych komiksu została wydana pod nazwą „Mega Marvel” w naszym pięknym kraju i omówieniem ich zajmę się pewnie już w najbliższym czasie. Dziś zaś chciałem skupić się przede wszystkim na dwóch kwestiach – narodzinach Wolverine’a w serii „Origins” i jego, ponoć, końcu w… no cóż, w „Końcu”.
Cykle składają się z sześciu komiksów każdy i zostały przetłumaczone i wydane również u nas – w szczególności „Origins” łatwo nadal upolować na allegro. Postanowiłem zająć się nimi w jednym tekście, ponieważ obie opowieści wyszły spod pióra tej samej osoby – Paula Jenkinsa – a wydarzenia w „Końcu” wyraźnie nawiązują do tych w pierwszej ze wspomnianych mini-serii.
Dotąd mało pisałem o jakości rysunków w komiksach, które czytam, i pomyślałem, że pora to zmienić. Między innymi dlatego, że zdarzyło mi się trafić na kilka potworków, które kaleczyły oczy, i uznałem, że trzeba wyróżnić te dzieła, które czasem niemalże doprowadzają do artystycznej ekstazy nawet osoby niewtajemniczone (taka właśnie jest miniseria „Tormen” o moim ulubieńcu, Spider-Manie – na pewno będę chciał jej poświęcić osobny wpis). Jak więc jest z tą kwestią w przypadku omawianych serii? Zdecydowanie dobrze, ale bez szału. W przypadku „Origins” zdarzyło się kilka paneli, nad którymi zatrzymałem się na dłużej, ale i to dopiero w ostatnich dwóch częściach. „Koniec” zaś był zdecydowanie dobry, ale brakowało mu iskry Bożej. Obydwie serie uderzają w realizm rysunków, co osobiście bardzo sobie cenię. Szkoda jedynie, że zabrakło kadrów, które zapadłyby mi w pamięci.
Fabularnie zdecydowanie mocniej prezentuje się „Origins”. Poznajemy trójkę dzieci, mieszkających w rezydencji Howlettów. James jest synem pana domu – chorowitym chłopakiem, który ze względu na swój stan nie przejawia zainteresowania interesami ojca. Rose – jest sierotą, która została po znajomości przyjęta do pracy w rezydencji, gdy odeszli jej rodzice. Jej obecność miała być lekarstwem na Jamesa, któremu zdecydowanie doskwierał brak towarzystwa. Ostatni jest Pies – syn ogrodnika – który zdecydowanie nie ma łatwego życia ze swoim ojcem. Jak się zapewne domyślacie, jedno z tych dzieci w przyszłości stanie się najbardziej znamienitym z X-menów. I na pewno nie jest to Rose. Nie zdradzę Wam, oczywiście, o kogo chodzi, ponieważ jeśli nie czytacie np. wpisów na wikipedii o Wolverinie, to jego prawdziwej tożsamości nie powinniście jeszcze znać. Będziecie mieli przynajmniej trochę zaskoczenia.
Scenariusz jest poprowadzony ciekawie, ale niestety pod koniec uderza już trochę w przewidywalny banał. Szczerze mówiąc, najbardziej ciekawiły mnie wydarzenia z, bodaj, pierwszych trzech komiksów, gdyż to one pokazywały to, co wydarzyło się w posesji Howlettów. Całej reszty wydarzeń było się można już bez problemu domyślić, a że ani dialogi, ani rysunki nie porywały bez reszty, ogólne wrażenie jest „tylko” dobre.
Znacznie gorzej jest w przypadku „Końca”, który ciekawił mnie tylko przez pierwsze dwa-trzy komiksy, by później szybko i intensywnie uderzyć w bełkotliwe tony. Rozkręca się naprawdę ciekawie – poznajemy Wolverine’a, gdy w wieku jeszcze bardziej nieokreślonym niż zwykle (choć ponoć zgodnie z datą ma już 210 lat na karku) mieszka w leśnej chacie, utrzymuje się z polowania i czuje się notorycznie prześladowany przez Weapon X, czyli organizację, która zafundowała mu nowy szkielet.
Nie chcę za dużo pisać o wydarzeniach, gdyż pojawiające się od trzeciego komiksu fakty są… dosyć frapujące. W ogólnym rozrachunku przede wszystkim jednak nie wiem, czemu ten komiks jest zatytułowany „Koniec”. Że to niby „ostatnia przygoda Wolverine’a”? Po takim finale spokojnie ktoś mógłby napisać jeszcze jedną „ostatnią przygodę”, gdyż brakuje tu jakiegoś silnego uderzenia (co samo w sobie może Wam już trochę psuć zabawę z czytania, za co przepraszam).
Przede wszystkim jednak, przez większą część lektury „Konica” towarzyszyło mi uczucie, że obcuję z czymś całkowicie bełkotliwym. Jenkins chyba nie za bardzo tak naprawdę wiedział, co chce zrobić i wyszedł mu komiks zupełnie nijaki, który zdecydowanie nie pasuje na podsumowanie żywota kogoś takiego, jak Wolverine.
Ciężko mi stwierdzić, czy bardziej fascynował mnie początek Wolverine’a, czy też jego potencjalny koniec. Obydwa te tematy wydawały mi się szalenie ciekawe i… w sumie w obydwu przypadkach się zawiodłem. Te serie w ogólnym rozrachunku są po prostu nijakie, czyli stanowią dokładne przeciwieństwo samej postaci. Można chyba powiedzieć, że Jenkins nie do końca poradził sobie z ciężarem. O ile „Origins” jeszcze się broni, o tyle na „Koniec” żal, według mnie, czasu.
Hmm, przeczytałem Origins, wszystkie 6 części i zawiodłem się srodze. Komiks po prostu kiepski. Jedyny interesujący mnie szczegół pojawił się na ostatnim obrazku 6 części, była to połowa podwójnej helisy. Czytałem to chwilę po obejrzeniu Herosów i cały czas szukałem koneksji, których zresztą jest wiele, dlatego między innymi oskarża się ten serial o plagiaty. Jeżeli piszesz, że Koniec jest jeszcze gorszy to nie wiem co o tym myśleć już… Tajemnica pochodzenia i historii Rosomaka jest przecież jednym z najbardziej fascynujących tematów z całej historii komiksów. Już oglądając kreskówkę Marvella X-men TAS ciężko połączyć wszystkie wątki w wspólną całość. Prawdopodobnie było to zbyt ambitne dla autora… A szkoda.
Jak dla mnie – „Origin” mimo wszystko jest niezłe. Może dlatego się na nim nie zawiodłem, że kiedyś przeglądałem go w Empiku i wiedziałem mniej więcej, czego się spodziewać. Choć zgadzam się, że zdecydowanie można było ugryźć ten temat znacznie lepiej. Przede wszystkim, nie rozumiem, czemu tylko 6 części… Nie obraziłbym się, gdyby poświęcono na to zagadnienie znacznie więcej miejsca, zamiast skakać po łebkach.
Co się tyczy „Końca” – teraz będą leciały spoilery – to pojawiało się tam strasznie dużo dziwnych informacji. Że Wolverine ma brata, który całe życie go śledził. Że Logan zabił Xaviera i teraz Xavier… a raczej jego dusza… w nim mieszka. Hardcore jakiś. Bełkot tak straszliwy, że do końca doczytałem chyba tylko z rozpędu.