Czym jest globalizacja? To ten moment w historii świata, kiedy Japończycy robią grę o amerykańskim supermarkecie opanowanym przez plagę zombie i wychodzi im to lepiej niż developerom z U.S.A. Witam w Willamate, wrzucie na tyłku stanu Kolorado, gdzie blisko 54-tysięczna populacja właśnie zamieniła się w żywe trupy. Witam w Dead Rising.
My name is Frank. Frank West, I’m a photojournalist…
Tak, dobrze myślicie – Frank to nasz protagonista. Usłyszał plotkę, jakoby jeden z amerykańskich marketów został zaatakowany przez plagę żywych trupów – jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało. Kordon wojska, otaczający Willamate ścisłym pierścieniem, wskazywał na to, że w Kolorado rzeczywiście coś się dzieje. Będąc wolnym strzelcem, nie można przegapić takiej okazji na materiał. Szybki telefon, helikopter wyczarterowany i w drogę – czas dorobić się wreszcie tego Pulitzera.
Jak się szybko okazało, opowieści nie były przesadzone, a supermarket dosłownie tonął w tych, którzy pożegnali się nie tylko ze swoimi zakupami, ale również z życiem. Tylko nie wiedzieć czemu, dalej stali, chodzi, a niektórzy nawet kurczowo trzymali się sklepowych wózków. Od pierwszych chwil gry jesteśmy zmuszeni do walki z przeważającymi siłami wroga używając dosłownie wszystkiego, co tylko nam trafi do ręki. W żołnierskim skrócie – Dead Rising to swego rodzaju hack’n’slash, w którym mamy i tysiące wrogów, i bohatera zdobywającego doświadczenie, i setki przedmiotów, które nie dość, że nieźle nadają się na narzędzie (wtórnego) mordu, to na dodatek dają się też ulepszać. Żeby zaś przedstawić Wam skalę rzeźni, jaka nas czeka, rzucę dwoma przykładami. Primo, w ciągu pierwszych minut gry naszym zadanie jest dojście do schodów, które już nawet widać w oddali. Ta krótka podróż może pociągnąć za sobą nawet 250 powtórnie zabitych trupów. Secundo, jeden z achievementów polega na zabiciu blisko 54 tysięcy przeciwników. To da się zrobić. Czy teraz czujecie skalę wyzwania?
You must be crazy, man…
Założenia gry są szalone w swej prostocie. Jak się też okazuje dosyć szybko, trzeba być poniekąd szalonym, żeby Dead Rising nie odpuścić sobie po pierwszej godzinie gry. Praktycznie każdy, kto naiwnie próbuje od razu rozwikłać zagadkę Willamate i bierze się za przechodzenie głównego wątku fabularnego na pierwszym poziomie doświadczenia… Cóż, kończy szybko jako karma dla zombie. Pomyślałby człowiek, że tego typu gra powinna być z założenia prosta, przyjemna i daleka od frustrowania mniej odpornych graczy. Nic bardziej mylnego – Dead Rising jest najzwyczajniej w świecie trudny i bez zdobycia przynajmniej 20 poziomu oraz kilku przydatnych przedmiotów, zwiększających szanse na przeżycie, nie ma sensu brać się za główny wątek. Początkowo myślałem, że jest to designerski błąd twórców. Jak się jednak szybko okazało – zabieg ten pozwolił na wyciągnięcie z gry masy satysfakcji, gdyż po prostu zadanie, przed którym stajemy, wcale nie jest na laików. Ponadto, kolejne poziomy doświadczenia sprawiają, że Frank zdobywa naprawdę imponujące umiejętności, które pozwalają na proste i przyjemne urywanie kończyn, hurtowe tratowanie czy akrobatyczną eksterminację w stylu Chucka Norrsia (tak, jest kopnięcie z półobrotu!).
Jak więc ma się sprawa z główną osią fabuły? Frank trafia do wspomnianego już kilka razy supermarketu na dokładnie 72 godziny, podczas których ma kilka możliwych dróg do wyboru. Może odpuścić sobie rozwikłanie tajemnicy i zająć się radosną eksterminacją zombie (wskazane na początku, właśnie w celu zdobycia odpowiedniego poziomu). Może też po prostu pozwiedzać sklep i uratować kogo się da. Gdy zaś uzna, że jest już wystarczająco twardy, może się zmierzyć z szaleńcami, którzy stworzyli to piekło na ziemi. Fabuła jest podzielona na 8 „spraw”, które rozpoczynają się o określonej godzinie. Oczywiście, żeby odblokować kolejną sprawę, najpierw musimy rozwiązać poprzednią i po prostu poczekać do konkretnej godziny, by pchnąć akcję dalej. Wolne godziny można oczywiście spędzić na ratowaniu ludzi i zabijaniu zombie – w tej grze zawsze jest coś do roboty. W szczególności, że Dead Rising jest naszpikowany rozmaitymi „gorącymi tematami” (ang. „scoop”), które w języku eRPeGowców byłyby po prostu nazwane side-questami. Na ogół polegają one po prostu na udaniu się do konkretnej części marketu i uratowaniu przebywających tam osób. Takich delikwentów trzeba „jedynie” obronić przed atakiem zombie i zaprowadzić w bezpieczne miejsce, co ponownie oznacza torowanie sobie drogie przez zasieki z chodzącego mięsa.
Czasem zdarzają się jednak tematy znacznie ciekawsze i bardziej wymagające. W ich przypadku trafiamy nie na zagubionych klientów super marketu a na szaleńców, którzy mają naprawdę dosyć tego świata i postanowili wszystkich pozabijać, zaczynając oczywiście od Franka. A to trafimy na clowna żonglującego piłami motorowymi, a to zaczai się na nas amerykański ojciec z amerykańskimi synami, którym Ameryka dała amerykańskie prawo do strzelania ze snajperki do wszystkiego, co się rusza i nazywa się Frank. Wszystkie te postacie są przemyślane w naprawdę groteskowy sposób i, choć czasem sytuacja mogłaby wydawać się poniekąd śmieszna, na ogół gracz czuje po prostu wysychające coraz szybciej gardło.
Za urozmaicenie rozgrywki należy się ekipie z Capcomu naprawdę duży plus. W szczególności, że gdy nasza postać jest już odpowiednio doświadczona, to rzeźnia zaczyna nabierać zupełnie innego wymiaru. Zombie padają hurtowo, ratowanie kolejnych nieszczęśników zaczyna iść coraz łatwiej, a i fabułę wreszcie udaje się pchnąć do przodu. Ta ostatnia okazuje się całkiem nieźle przemyślana. Bez fajerwerków, ale jak na produkcję o żywych trupach… Według mnie, Romero mógłby się czegoś na tym przykładzie nauczyć.
Jak już wspomniałem na początku, Dead Rising jest bogaty w przedmioty, których nawet by się nie podejrzewało o taką śmiercionośność. Zastrzelić czy też zadźgać nożem – normalne, prawda? Ale zatłuc na śmierć ręką manekina? Przysmażyć twarz rozgrzaną patelnią? Przyszpilić miotanymi CeDekami? Zławkoać na śmierć? Zadoniczkować? Tak, możliwości mamy multum. I, co ciekawe, prawie każdy z przedmiotów charakteryzuje się odmiennym stylem walki. Walnięcie belką różni się od zdzielenia niemilca gazrurką, etc. Do tego dochodzą takie perełki, jak katana (gratka dla fanów Bruce’a Willisa i jego roli w Pulp Fiction), jednoręczna piła motorowa, piłka do nogi czy wielki miecz półtoraręczny. Jest w czym wybierać. Prawdą jest również, że można wszystkie przedmioty ulepszać – robi się to za pośrednictwem odpowiednich… książek. Jeśli mamy akurat przy sobie podręcznik do ogrodnictwa, to za pomocą sekatora będziemy mogli zabić trzy razy więcej zombie zanim się ostatecznie rozpadnie.
Poza narzędziami mordu, mamy też do wyboru liczne kostiumy, które po prostu są miłym urozmaiceniem, ale nie mają żadnego istotnego wpływu na rozgrywkę. Ot, jeśli ktoś chce biegać w zakrwawionym, różowym tutu, to będzie miał taką możliwość. Bardziej użyteczne są wszelkie rodzaje pożywienia, które oczywiście służą do regenerowania zdrowia. Co ciekawe, niektóre rzeczy można ze sobą mieszać np. w blenderze, otrzymując drinki o specjalnych właściwościach. Jak już kilka razy mówiłem i teraz jeszcze raz powtórzę – na brak urozmaiceń nie można narzekać.
Na koniec wywodu o mechanice gry muszę ostatecznie podkreślić pewną sprawę – Daed Rising jest trudny, Dead Rising nie wybacza błędów. Do dyspozycji dostajemy tylko jeden slot na save, zaś miejsca, w których możemy zapisać stan gry, są tak rozłożone, iż czasem ciężko się do jakiegoś dobić, zanim nas zabiją. A co, gdy już zabiją? Opcje są dwie – albo wczytać ostatni zapis, co nieraz może cofnąć gracza o kilka godzin, albo… Zacząć od nowa. Całe szczęście, w takim przypadku nasz protagonista zachowuje całe doświadczenie, jakie zdobył podczas swojej przygody. Dlatego też warto ze pierwszym razem po prostu nabić kilka poziomów, a dopiero później spróbować swoich sił z fabułą – w przeciwnym wypadku jest się skazanym na porażkę. Czy takie rozwiązanie jest minusem gry? Cóż, na pewno kilka osób skutecznie zniechęci.
You don’t look so good…
W przeciwieństwie do karnacji większości przeciwników w grze, Dead Rising wygląda naprawdę okazale. Zaskoczyło mnie to o tyle, że dziecko Capcomu ma już na karku dwa lata, a wygląda o wiele lepiej od bardzo wielu tytułów, które się od tamtej pory pokazały. Modele postaci wyglądają po prostu rewelacyjnie, a tekstury, które zostały na nie nałożone, są szokująco dobrej jakości. Jedynym elementem, który się w tym przypadku odcina od reszty, to naprawdę słabo zrobione fryzury. Niby detal, ale przy tak dobrze dopracowanej reszcie szczegółów postaci, ten jeden feler psuje ogólny obraz. Niczego nie można też zarzucić supermarketowi i okolicom. Co ważne, obszar do przemierzenia mamy spory, a wiele obiektów można zniszczyć albo użyć (albo zniszczyć poprzez użycie, hehe). Teoretycznie, można byłoby się przyczepić do faktu, że sklep jest podzielony na obszary, ale doczytywanie nie należy do zbyt długich czy denerwujących, więc kwestię tę można z czystym sumieniem pominąć.
W przypadku grafiki koniecznie trzeba wspomnieć o jeszcze jeden rzeczy. Po ekranie szwenda się nieraz i kilkadziesiąt (ba, może nawet ponad sto) zombie, a – dzięki dobrze zoptymalizowanemu silnikowi – dla konsoli nie stanowi to większego wyzwania. Oczywiście, truposze nie posiadają tak szczegółowych modeli, jak główni bohaterowie, ale i tak robią bardzo dobre wrażenie. Jeszcze przyjemniejszy jest zaś system fizyki, który pozwala na bardzo realistyczne roztrącanie, rozcinanie i szatkowanie przeciwników. Frank – zalany wnętrznościami i hektolitrami krwi – ma w sobie sporo uroku. Czy ja już wspominałem, że ta gra jest przeznaczona dla osób pełnoletnich? Nie? To zapamiętajcie sobie i trzymajcie się tego – jest.
Oprawa audio również stoi na wysokim poziome. Bardzo dobre wrażenie robi voice-acting oraz wszelkiej maści odgłosy, których w grze naprawdę nie brakuje. Ciężko natomiast napisać coś konstruktywnego o muzyce, gdyż ta po prostu stanowi doskonałe tło dla rozgrywki, ale w ferworze walki w żaden sposób nie zapada w pamięć.
I’m so tired…
Walka z zombie to nie jest lekka sprawa, o czym twórcy z Capcomu bardzo dobitnie mnie przekonali. Dzięki temu, że Dead Rising nie należy do gier łatwych, miałem z jego ukończenia znacznie więcej przyjemności niż w przypadku wielu innych tytułów. Ponadto, musiałem go przejść dwa razy – raz dla nabicia poziomu i drugi raz by poznać fabułę. I nawet przez chwilę się nie nudziłem. Jeśli zaś ktoś nadal by nie chciał rozstawać się z przygodami Franka, może zapoznać się ze swoistym prologiem i dodatkowym trybem survivalowym – te opcje przedłużają żywotność gry o kolejne kilka do kilkunastu godzin…
Pomimo irytującego AI ratowanych (czytaj totalnej głupoty) i dziwnego sterowania ta gra to prawdziwa perełka na Xpudle
O tak. Do dziś żałuję, że postawiłem 8/10, powinno być 9. A ostatnio chodzi mi po głowie, żeby wrócić do DR. :]
Nie kuś sam bym zagrał mało jest gier tego typu 😛 , szkoda tylko że gra kulała z powodu strasznych ograniczeń czasowych i totalnego kretynizmu ocalałych. Trzeba najpierw się przekonać i nauczyć grać a później to sama przyjemność 🙂
Ja się chyba jakoś w tym tygodniu zabiorę za DR. Kusi mnie rozbicie calaka. ;]
Calak trudna sprawa bo nie wiedziałem jak omijać file (czy jak się zwało XD) bo jedno z zadań to zabić te 50000 zombiaków ( chyba tyle było) i za każdym razem musiałem wracać do zadnia co skutecznie zmniejsza szanse na ten achiv, podpowiedź samochody + tunele, ale trzeba uważać i robić tylko jedną drogę bo później zostać bez samochodu w tunelach gdzieś wpizdu daleko od wyjścia to nie ciekawa sprawa. Drugi trudny achiv związany z unikaniem file’ów to uratowanie jakoś tak to było 50 kretynów i na to lepiej poszukaj w sieci faqów bo to katorga.
Omijać file? Tutaj nie wiem, o co Ci chodzi xP
A jeśli chodzi o tego aczika za 50 k zabitych zombie, to… mam go. ;]
file jak się nie mylę to były te zdarzenia na które zazwyczaj zapierniczaliśmy na złamanie karku. No i brawa mi się nie udało straciłem cierpliwość po którymś razie jak zabijałem i zabijałem wracałem na zdarzenie i game over.