Z serią „Noir” wiążę sporę nadzieje i oczekiwania odkąd przeczytałem komiksy o Spider-Manie, stanowiące jej część. Po tak genialnym początku, przyszły niestety chwile zwątpienia. „Iron Man Noir” był po prostu zły. Szczęśliwie, tożsamy „Punisher” otarł łzy goryczy po tak nieudanej lekturze, choć też nie do końca. Los się jednak do mnie uśmiechnął. Następny w kolejności był „Daredevil Noir” i okazało się, że ta mini-seria kopała prawie tak mocno, jak „Eyes Without a Face”.
Tradycyjnie, bohaterem jest Matt Murdock, niewidomy nieszczęśnik, który doszukuje się sprawiedliwości, przemierzając nocą ulicę Nowego Yorku w krzykliwym czerwonym kostiumie, zaś za dnia ratując świat jako prawnik. Tak przynajmniej było w oryginale. Ponownie, „Noir” wnosi liczne zmiany, nie tylko związane z czasem akcji (jak w przypadku innych serii, tak i tu są to okolice roku 1930). Tym razem Matt nie może już pomagać uciśnionym jako prawnik, gdyż nigdy prawnikiem nie mógł zostać. Szczęśliwie, kostium też nie jest już aż tak krzykliwy. Bez zmian pozostały jego nadludzkie umiejętności – po utracie wzroku, znacząco wyostrzył mu się słuch, służąc niczym sonar. Niestety, musi za to płacić dodatkową cenę – nie tylko słyszy więcej od innych, ale również słyszy głośniej. Znacznie głośniej. Jak się zapewne domyślacie, wystrzał z pistoletu boli go fizycznie, jeszcze zanim dosięgnie go kula. Jeśli w ogóle go dosięgnie.Historia w Noir kręci się wokół, że tak to ujmę, genezy bohaterskiej kariery Matta. Jego ojciec został zastrzelony w bocznej ulicy za to, że nie chciał „współpracować”. Młody zaś stracił wtedy wzrok, po silnym ciosie w głowę. Po latach treningu i współpracy z lokalnym prawnikiem, w końcu trafił na trop człowieka, który mógł być za to wszystko odpowiedzialny.
„Daredevil Noir” jest dokładnie takim komiksem, na jaki miałem ochotę i na jaki liczyłem. Brudnym, niejednoznacznym i brutalnym, ale też napisanym z głową. W przeciwieństwie do „Irona Mana”, fabuła jest świetnie pomyślana i jeszcze lepiej poprowadzona. Zaś w odróżnieniu od „Punishera”, finał zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie i pozostawił z tym specyficznym rodzajem smutku i tęsknoty za świetnym komiksem, który właśnie dobiegł końca.
Całości dopełnia bardzo specyficzna oprawa graficzna, która, w moim odczuciu, stara się pokazywać świat takim, jakim „widzi” go bohater, robiąc to czasem bardzo dosłownie, a czasem subtelniej. Wrażenie jest świetne, głównie ze względu na spójność konwencji graficznej ze scenariuszem, ale też dzięki oryginalności.
Jeśli macie ochotę na świetną historię w atrakcyjnej oprawie, „Daredevil Noir” mogę z czystym sumieniem polecić. Na mojej liście w serii „Noir”, plasuje się zaraz za dwiema opowieściami o Spider-Manie, których pewnie już nic nie pobije.
Fakt, twórcę „Eyes Without a Face” powinno się ozłocić. Potem powiesić, bo postawił poprzeczkę paskudnie wysoko i teraz na wszystko co z komiksem związane patrzę z niesmakiem.
A wyobrażasz sobie, drogi kolego, że są ludzie, którzy gardzą „Eyes Without a Face”? Nie wiem, jak to jest w ogóle możliwe…