Total Overdose – bardzo specyficzna, oryginalna, humorystyczna, wciągająca, ale też diablo niedopracowana gra, która pojawiła się niegdyś na PeCecie. Całkiem nieźle przyjęta przez recenzentów i bardzo wychwalana przez większość graczy, którzy mieli okazję się z nią zetknąć. Przy okazji można też nadmienić, że owa gra… została praktycznie niezauważona. Nasz rodzimy dystrybutor w pewnym momencie przecenił ją prawie o 80%, byle tylko pozbyć się jej ze składu. Stąd też moje zdziwienie faktem, że komuś opłacało się robić omawiane właśnie Chili Con Carnage, który jest tak naprawdę portem Total Overdose, przeznaczonym na hand helda Sony.
Tak samo, a jednak inaczej
Historia jest dziwnie podobna do tej, którą część graczy może już znać. Otóż, ojciec Ramiro Cruza – głównego bohatera – ginie… znowu! Tak, raz już mu się umarło i miało to miejsce w Total Overdose. Historia przedstawiona w Chili Con Carnage jest najwyraźniej alternatywą dla tej już raz opowiedzianej. Tym razem jednak biedny ojczulek został przemielony na kawałki przez konkretnych rozmiarów kombajn. Oczywiście, Ram szybko wyrusza w drogę, by pomścić jego śmierć.
Co ciekawe, intro trwa krócej, niż Wam zajmuje zapewne przeczytanie powyższego akapitu. Jest chaotyczne i najwyraźniej sklejane na chybcika oraz poniekąd na siłę. Już to wzbudziło moje bardzo poważne i, jak się niewiele później okazało, uzasadnione obawy.
Całe szczęście, całość nie została pozbawiona tego fenomenalnego poczucia humoru, które później nam towarzyszy przez całą grę. Co prawda, nie jest ono już tak eksploatowane, ja w wersji PC (ostrzegam, że pewnie nie raz się jeszcze do niej odniosę), ale i tak nie jest z tym najgorzej. I to w sumie jeden z nielicznych atutów Chili Con Carnage.
Hm, jeden palec tu, drugi tam, a i tak w nic trafić nie mogę!
Pierwsze zetknięcie ze sterowaniem było dla mnie niczym przywalenie głową w mur. Niestety, ponownie kolejna ekipa developerów była przekonana, że można spokojnie zrobić bezczelnego porta, a sterowanie się jakoś samo sensownie ułoży. Jeśli komuś ta sytuacja kojarzy się z wersją portable Call of Duty: Roads to Victory, to dobrze mu się kojarzy… Niestety, PSP to nie jest mysz i klawiatura, czego najwyraźniej wiele osób jeszcze nie zdążyło zauważyć.
O ile jeszcze samo poruszanie się postacią jest proste – tradycyjnie odpowiada za nie analog – o tyle cała reszta zaczyna nastręczać już trudności. Wiadomo, że najgorzej jest z celowaniem. System trochę nam w nim pomaga, ale mimo wszystko – nawet takie ułatwienie nie pomaga, gdy przez wrogów jesteśmy po prostu otoczeni. W takich sytuacjach zaczyna się zwykła szamotanina, która często kończy się dla gracza nienajlepiej.
Total Overdose znany był z bardzo rozbudowanego systemu akrobacji – odbijanie się od ścian, skoki w stylu Maksymilana Bóla czy piękne wjazdy z łokcia, to chleb powszedni Rama. I muszę przyznać, że ten element został zrealizowany jeszcze względnie dobry. Jako że podczas każdego takiego skoku czas zwalnia, jest to zasadniczo jedyny moment, kiedy mamy chwilę spokoju, żeby porządnie wycelować. Obecny jest również tryb focus, który pozwala nam – przy odpowiednim wyczuciu czasu – wymierzyć wrogowi celnego i jakże skutecznego headshota. Tutaj jeszcze programiści Eidosu nieźle się wybronili.
Sensowne wydaje się również zrezygnowania z rozbudowanego trybu jazdy rozmaitymi pojazdami, których to w wersji PeCetowej było po prostu od groma i ciut ciut. Już kilka pierwszych minut nie obowiązkowej jazdy ciągnikiem rolnym łatwo przekonuje gracza, że wcale nie chciałby tak się dłużej bawić.
Tryby i trybiki
Tych Ci u nas dostatek! Szkoda tylko, że są robione równie na siłę, co wspomniane intro… Do dyspozycji dostajemy główną kampanię – El Gringo Loco – podczas której, w ramach przerywników, pojawiają się rozmaite wyzwania. Każde z nich polega albo na zabiciu określonej ilości przeciwników bez przerywania combo, albo na ich eliminacji w bardzo ściśle określony sposób. Byłoby to naprawdę świetne rozwiązanie, gdyby nie to, że… Po pierwsze, misje te wykorzystują plansze, które dokładnie przed chwilą przeszliśmy i na których przecież też po prostu wyżynaliśmy kolejnych wrogów. Czyli zabawa jest wtórna. Po drugie zaś… system nie zawsze dobrze zalicza wykonywane combo, przez co niektóre sekwencje trzeba powtarzać po kilka razy.
Gdy się już uporamy z takim wyzwaniem, dostajemy dostęp do kolejnych segmentów trybu El Macho, w którym… znów latamy po tej samej mapie i eksterminujemy tych samych przeciwników. Różnica polega na tym, że – na przykład – zamiast zabić jedynie 25 wrogów w jednym combo, naszym zadaniem jest ich katowanie… w nieskończoność. Super…
Co się zaś tyczy jeszcze głównej kampanii – większość jej map jest żywcem wyciągnięta z PeCeta, tylko poukładano je w innej kolejności i czasem zmieniono część szczegółów. Częściej pojawiają się również bossowie, którzy są – niestety – wybitnie irytujący, a walka z nimi szybciej frustruje niż satysfakcjonuje.
Ciemno się robi…
Zasadniczo mógłbym jeszcze bardzo szczegółowo opisać Wam wszelkie niuanse graficzne i muzyczne, ale prawda jest taka, że Chili Con Carnage już po prostu nic nie uratuje od totalnego przeciętniactwa. O ile oprawa dźwiękowa jest naprawdę porządna i oparta o kawał klimatycznej, licencjonowanej muzyki m.in. meksykańskich kapel, o tyle z wizualizacją jest już znacznie gorzej. Z jednej strony mamy naprawdę porządnie dopracowany model Rama, a z drugiej rozmazane tekstury w ultra-niskiej rozdzielczości, na które akurat najeżdża zoom podczas cutscenek (to się nazywa samobój).
Czy dla kogoś kupno Chili Con Carnage mogłoby być jakkolwiek opłacalne? Szczerze mówiąc, wątpię. Fani Total Overdose powinni się trzymać na dystans, żeby później nie biadolić nad zbezczeszczeniem ukochanej gierki. Zaś cała reszta graczy też nie ma tu czego szukać. Fakt, nie jest to produkcja tragiczna i są od niej gorsze, ale.. są też dużo lepsze, które na pewno staną się sensowniejszą oraz bardziej satysfakcjonującą inwestycją. Mam nadzieję, że to rozwiewa wszelkie wątpliwości…
2007-12-30. Tekst został napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.