Moje dotychczasowe przygody z filmami Neila Blomkampa kończyły się zawsze tak samo – podobał mi się pomysł na film i różne detale, ale całokształt do mnie nie trafiał. Z jednej strony wynikało to chyba z mojej niekompatybilności z jego stylem reżyserii – ludzka rzecz i kwestia gustu, ciężko tu szukać obiektywnego powodu. Z drugiej strony, miałem uczucie, że jego sprytne pomysły rozbijają się o przeciętnie napisanych bohaterów i brak konsekwencji oraz dbałości o detale. „Chappie” zdaje się potwierdzać tę teorię.
Akcja startuje z punktu typowego dla historii o narodzinach sztucznej inteligencji. Roboty weszły do powszechnego użytku – w tym konkretnym wypadku zasiliły siły policji w Johannesburgu. Jeszcze nie myślą samodzielnie, ale już wzbudzają niepokój mediów i ludności cywilnej. Co się stanie, jeśli jednak zyskają samoświadomość? Albo ktoś złamie ich zabezpieczenia i przejmie nad nimi kontrolę? Nie martwiąc się o odpowiedzi na te pytania, młody naukowiec postanawia wgrać kolejną kompilację swojego autorskiego AI do jednego z robotów, spisanych już na straty. Stąd akcja rusza z kopyta. Eksperyment się udaje, ale robot, na razie o mentalności bobasa, trafia w ręce „rodziny” gangsterów, którzy planują go wytrenować i wykorzystać w swojej działalności kryminalnej.
Słowo „rodzina” nie pojawia się tu przez przypadek. Tu właśnie dochodzimy do typowego problemu z filmami Blomkampa. Ludzcy bohaterowie są uformowani ze wszystkich możliwych stereotypów, jakie tylko nawinęły się twórcy pod rękę. Ninja zachowuje się jak zapijaczony ojciec, który ciągle obiecuje synowi, że się poprawi i będzie go kochał. Ów syn ciągle jest broniony przez Yo-Lindę, która z patologiami też jest za pan brat, ale świeżo obudzone instynkty macierzyńskie przejmują nad nią kontrolę. Podobny problem dosięga samego Chappiego. Rozumiem pomysł, by przyrównać uczenie się sztucznej inteligencji do procesu rozwoju ludzkiego dziecka. Nie podoba mi się natomiast implementowanie owych schematów bez poddania ich pomysłowej obróbce. Efekt jest taki, że Chappie nie uczy się być człowiekiem – on człowiekiem w sumie jest od samego początku. Pomijając sam wygląd, brakuje mu zachowań, które można byłoby nazwać… typowymi dla robota? Zabrakło mi tu iskry kreatywności, ciekawego mieszania odruchów ludzkich z nieludzkimi.
Przy okazji, czy pseudonimy artystyczne Ninja i Yo-Linda coś Wam mówią? Jeśli tak to… nie, nie jest to przypadkowa zbieżność. W tych dwóch bohaterów wcielili się performerzy ze specyficznej grupy Die Antwoord. Nie jestem ich fanem, ale kojarzę ich na tyle dobrze, że pomysł wydał mi się początkowo świetny. Ot, taki bardzo oryginalny smaczek, dodający filmowi masy kolorytu. Zresztą, tak samo, jak fakt, że akcja rozgrywa się Johannesburgu, zamiast tradycyjnych Stanów Zjednoczonych. Niestety, i tu pojawia się pewien problem. Otóż, Ninja i Yo-Linda nie są najlepszymi aktorami, jeśli w ogóle aktorami można ich nazwać. Mój początkowy zapał związany z tym pomysłem opadł, gdy się okazało, że nie dostali ról epizodycznych, a głównie. I nie dali sobie za bardzo z nimi rady, sprawiając, że bohaterowie już stereotypowi posunęli się jeszcze mocniej w kierunku sztampy.
Pozostaje pytanie – czemu tak mocno rozwodzę się nad elementami „Chappiego”, skoro wychodzi na to, że to po prostu zły film? Ponieważ nie jest zły. Naprawdę uczciwie muszę przyznać, że Blomkamp zaszył w swoim nowym obrazie sporo ciekawych pomysłów. A sama realizacja, choć niebezpiecznie groteskowa, miałaby szansę na sukces, gdyby twórca sam siebie nie sabotował. Rozwój robota przebiegał ciekawie, zaą obserwowanie, jak nasiąka gangsterskimi nawykami i zaczyna nosić złote kajdany naprawdę sprawiało mi frajdę. Po prostu za każdym razem, gdy już czułem się wciągnięty, coś wybijało mnie z transu. Czy to zbyt banalne podejście do tematu, czy kiepskie aktorstwo.
Ba, nawet Hugh Jackaman, kiedy pojawiał się na ekranie, psuł tylko krew. Dostał rolę tak złą, tak stereotypowo nikczemną, że nawet Lord Farquaad ze „Shreka” poczułby się przy nim wielopłaszczyznowym myślicielem. Zresztą, popadanie w skrajności to kolejny problem „Chappiego”. Blomkamp wpadł w kolejną pułapkę przy projektowaniu swoich mechanicznych kolegów. Jeśli robot miał być dobry, dostawał cechy ludzkie, jego konstrukcja była lekka, skoczna i raczej delikatna. Nie mogło jednak zabraknąć robota złego, który – według biegu fabuły – miał być alternatywną wersją dla droidów podobnych Chappiemu. Niestety, jako że miał ostatecznie stanąć po ciemnej stronie mocy, musiał mieć wymiary dwa na trzy metry, przypominać kalekiego gargulca, a z każdego otworu wystawały mu rakiety. Pamiętacie „Robocopa 2” i walkę „dobry robot vs. zły robot”. Cóż, Blomkamp miał chyba nadzieję, że nie pamiętacie, ponieważ – świadomie bądź nie – dużo sobie z niej pożyczył. Tak jak i z „Ja, robot”, tak na marginesie.
I znów, kiedy tylko chciałem napisać coś pozytywnego o „Chappiem”, po jednym akapicie popadłem w marudzenie. Cóż, chyba po prostu takie emocje wzbudził we mnie ten film i nie jestem w stanie z tym wygrać. W ogólnym rozrachunku cieszę się, że go widziałem – chyba po prostu rozpaczam nad zmarnowanym potencjałem. Dalej będę chodził na filmy Blomkampa, ponieważ uważam, że może on się przekształcić w jednego z najlepszych reżyserów S-F. Już jest jednym z najciekawszych, musi tylko oszlifować swój warsztat i zacząć myśleć przy pisaniu postaci. Uważam, że na „Chappiego” spokojnie może pójść każdy fan S-F. Pewnie wyjdzie z seansu, podobnie jak ja, zmieszany. Ale samego seansu raczej żałować nie będzie, ponieważ robota z Johannesburga warto poznać. Nie zabierajcie jednak ze sobą na seans ludzi, którzy za fikcją naukową i tak nie przepadają, gdyż, najprawdopodobniej, mocno się umęczą.