Cześć, nazywam się Spencer, nie mam jednej ręki i szukam swojej żony. Ostatni raz zostałem zdradzony przez rząd 15 lat temu. Wyrok odsiedziałem. Teraz postanawiam zemstę… ale dopiero jak dam się wykorzystać po raz drugi, ponieważ chcę odzyskać i rękę, i żonę. Sprawię, że Źli Ludzie zapłacą za swoje Okrutne Uczynki.
O Bionic Commando nie dało się słyszeć. Pomijam już fakt, że pierwsza, oldshoolowa wersja była uważana za grę kultową. Piję tu do bardzo intensywnej kampanii marketingowej, która promowała produkt. Najpierw była wersja Rearmed, czyli remake wspomnianego starocia – z zachowaniem założeń, ale z odświeżeniem oprawy. Wyszło świetnie, sprzedało się jeszcze lepiej. Wreszcie przyszła pora na przetestowanie „dorosłej” wersji BC i… cóż, i nic. Nie mogę ani napisać „…i otwarły się bramy Niebios”, ani też „…i ceremonialne wbiłem sobie długopis w oko”. Bionic Commando po prostu nie grzeje i nie ziębi – jest rzemieślniczo, poprawnie wykonaną grą. I, niestety, jeśli już wzbudza jakieś silniejsze emocje, to na ogół z zakresu od „frustracji” do „ciężkiej frustracji”.
Zwykle pomijam kwestię fabuły przy okazji takich tytułów, zdawkowo was tylko informując o powodach, dla których główny bohater wybija w pień tych, a nie innych Złych Ludzi. Ale przy BC po prostu nie mogę tego przemilczeć. Moi mili, proszę o aplauz na stojąco, gdyż w kategorii na Najgorszy Scenariusz Ever pierwsze miejsce zajęli… chwila suspensu… tak, tak – Bioniczni Komandosi! Wygrali o długość mechanicznej ręki z Moim Kucykiem Pony, zostawiając daleko w tyle Odorka i Boberka na Leśnej Olimpiadzie. Litości! Błagam, ja was po prostu błagam! Tak, was, panowie scenarzyści! Jak nie wiecie, po co wysyłacie jakiegoś biednego wojaka na kolejną mission imposible, to zróbcie to na przykład „bo tak” albo „ponieważ skończyła się kawa”. Ale nie serwujcie niczego niespodziewającym się graczom tak idiotycznej papki, jaką wypełniliście po brzegi płytkę ze swoim „dziełem”. Co mnie doprowadziło do białej gorączki?
Nathan Spencer, który już raz uratował świat, został zdradzony przez swój rząd i wtrącony do więzienia za czyny, których nie popełnił. Społeczeństwo miało już dosyć wyżywania się na mniejszościach seksualnych i skoncentrowało swoją nienawiść na biotycznie zmienionych żołnierzach. Los Spencera poszedł pod młotek – zamknęli go, żeby znaleźć kozła ofiarnego. Po 15 latach wyjęli biedaka z puszki i powiedzieli… „Wiesz, mamy dla ciebie nową robotę. Świat trzeba jeszcze raz uratować. Co ty na to? Może nawet powiem ci, gdzie jest twoja żona”. A Spencer na to jak na lato i voila – przechodzimy do gry właściwej. Wiem, że powyższy opis brzmi głupio. Problem w tym, że to nie ten fragment jest problemem. To jest typowy dla gier akcji idiotyzm, na który właśnie nie zwracam specjalnej uwagi. Ale, moi drodzy, jeśli dojdziecie do zakończenia, to gwarantuję – po prostu, gwarantuję! – że wasz zdrowy rozsądek i potrzeba logicznego myślenia zostaną zgwałcone przez oko i ucho. Jednocześnie. Z wiadomych przyczyn nie mogę wam dokładnie wszystkiego opisać. Ale za to mogę przestrzec – omijajcie wszystkie cut-scenki. Serio. Zabijajcie, bujajcie się na bio-ręce, róbcie, co chcecie. Ale zaklinam was, nie oglądajcie przerywników filmowych!
Bionically Challenged
Wylałem już żółć i… Nie, zaraz, raczej się wypłakałem. Czasem nawet Twardy Marines zostanie złamany przez jakość scenariusza. OK, skoro ronienie łez w cudze rękawy mam już za sobą, pozwolę sobie w końcu coś pochwalić. Ponieważ, widzicie, Bionic Commando jest całkiem niezłą grą. Tylko że elementy koszmarnie skopane wyjątkowo silnie rzucają się w niej w oczy. Na szczęście, mechanika to już zupełnie inna para jakościowych kaloszy.
Całość rozgrywki można podzielić na trzy moduły. Mamy tu klasyczne strzelanie w stylu Third Person Shooterów, elementy „bujane” z wykorzystaniem bionicznej ręki oraz połączenie tych dwóch rzeczy, czyli „huśtaną walkę”. Samo opróżnianie magazynków zostało przygotowane bez polotu. Jest wolne od błędów, ale też nie daje zbyt wiele frajdy. To po prostu coś, do czego uciekałem się tylko w ostateczności, gdy nie mogłem wyeliminować przeciwnika w bardziej finezyjny sposób. A owym urozmaiceniem w eksterminacji jest wykorzystywanie wspomnianego wszczepu. Nie dość, że daje on nam nadludzką siłę, to na dodatek pozwala łapać wrogów z większych odległości i czy to nimi rzucić, czy też przyciągnąć i, dosłownie, złamać. Można też pomagać sobie licznymi, interaktywnymi przedmiotami. Dla przykładu, wózek widłowy sprawdza się idealnie w roli obiektu opadającego lotem koszącym. Można też puścić „kaczkę” skrzynią i przy okazji zerwać trampki z nóg kilku wrażym marines. Możliwości jest sporo i naprawdę dają one masę frajdy. W szczególności, że sterowanie jest genialnie intuicyjne, gdy przychodzi nam wycelować jakimś przedmiotem.
Podobnie dobrze sprawdza się mechanika huśtania na biotycznym wysięgniku. Celujemy w płaszczyznę, której chcemy się złapać, i koniec filozofii. Nie musicie się też martwić – nadmierna precyzja nie jest wymagana, gdyż dodatkowy celowniczek sam wybiera najbliższą okolicę, której możemy się chwycić, i pomaga nam w orientacji. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to brak odpowiedniej swobody w bujaniu. Plansze zostały tak skonstruowane, że często bardziej opłacało mi się kawałek przebiec, niż kombinować, jak tu podskoczyć na tyle wysoko, by móc się złapać sufitu w tunelu i ruchem wahadłowym dotrzeć do punktu docelowego. Cały czas miałem wrażenie, że designerzy poziomów nie dogadali się w kilku kwestiach z osobami odpowiedzialnymi za samą mechanikę zabawy.
Przy okazji warto wspomnieć o systemie wyzwań, który został wręcz genialnie połączony z achievementami i napędzał rozgrywkę, zmuszając mnie do ciągłego kombinowania podczas walki. Umiejętności Spencera podlegają delikatnym modyfikacjom i jeśli chcemy wzmocnić pancerz czy wydłużyć pasek życia, musimy się uporać z zadaniami, stawianymi nam przez grę. Wszystkie one łączą się z wybiciem kilku lubi kilkunastu przeciwników w określony sposób. A to trzeba zastrzelić dwóch zakapiorów jedną salwą z obrzyna, to z kolei wręczyć pięć biletów w jedną stronę na spotkanie ze świętym Piotrem, wykorzystując jeden jedyny granat. Pomysł ten jest do tego stopnia genialny, że stanowi świetne urozmaicenie nawet dla przeciętnych elementów „strzelanych”. Radzenie sobie z kolejnymi wyzwaniami zachęca do zabawy bronią palną, a nie jedynie koszenia wszystkich mechaniczną pomar… ekhm, ręką. Za ten koncept należą się szczere brawa i gratulację, gdyż grywalność bardzo na nim zyskała.
Bionically Superior
To co błyszczy w Bionic Commando, to zdecydowanie całokształt oprawy. Plansze są ciekawie zaprojektowane i robią wrażenie swoim rozmiarem… optycznym. Tak, poziomy wydają się gigantyczne, lecz niestety takie nie są. To co wydaje się otwartym miastem, jest zamkniętym zestawem ładnie zaprojektowanych tuneli. Bardzo krótkich tuneli. Czasem na przejście od jednego ekranu ładowania do drugiego potrzeba dwóch-trzech minut. Wiadomo, frustracja gwarantowana. Nie zmienia to jednak faktu, że sam design jest estetyczny i różnorodny. Świetnie się prezentują również animacje – zarówno postaci, jak i otoczenia. Naprawdę sporo przedmiotów można użyć przeciw bliźnim, a to zapewnia na ogół przyjemne wrażenia wizualne.
Na bardzo wysokim poziomie stoi też strona audio w BC. Dialogi robią niezłe wrażenie dopóki wsłuchujemy się w tembr głosów aktorów – sens radzę puszczać mimo uszu. Na dokładkę mamy jeszcze solidnie skomponowany soundtrack, zagrzewający nas do walki i skakania. Jak już pisałem wcześniej: po prostu dobra, rzemieślnicza robota.
Bionic Summary
Pomijając koszmarny scenariusz i jeszcze gorszą fabułę, Bionic Commando zapewnia również spore dawki frustracji. I to nie tylko dzięki częstym ekranom wczytywania. Czasem się zdarza, że częstotliwość wpadania na checkpointy jest dosyć nierównomierna – raz się o nie potykamy, a raz musimy po każdym zgonie powtarzać cały etap. Trochę irytują również walki z bossami. Nie mam nic przeciwko kilkakrotnemu podchodzeniu do pokonania szefa. To normalne i nawet wskazane. Ale nie wtedy, kiedy sama batalia jest zwyczajnie w świecie nudna! Na cztery boss-fighty, tylko jeden był w stanie zwiększyć dostawy adrenaliny do moich żył. Wisienką na torcie jest zaś czas gry. Grając na „normalu” i wykonując absolutnie wszystkie wyzwania, średnio wprawiony gracz spokojnie poradzi sobie w 8 godzin. Mi się udało zejść do okolic 6,5, a też wcale się nie śpieszyłem.
Z drugiej strony, Bionic Commando to kawał solidnego kodu. Wyzwania cieszą, wybuchy rajcują, okładanie bio-ręką daje nielichą frajdę. Tak jak i bujanie. Do tego dochodzi śliczna grafika i niezłą muzyką, i… ciężko dać coś poniżej 7/10, ponieważ byłoby to zwyczajnie krzywdzące dla twórców. Jeśli będziecie mieli okazję, warto się z Bionic Commando spróbować. Jest to dosyć oryginalna propozycja na spędzenie kilku wieczorów, a fani Spider-mana będą mogli się spróbować z nową wizją konsolowego bujania. Czy lepszą? Ciężko ocenić. Ale na pewno nieźle przygotowaną.
19.06.2009. Artykuł napisany na zlecenie portalu Gaminator.pl.