Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Battlefield 2 – Strzelanina zorganizowana

B

Zasadniczo, świat sieciowych shooterów dzieli się na dwie duże grupy. Takie, w których łączysz się z serwerem i nawet będąc samotnym, wolnym strzelcem, masz kupę rzeczy do roboty – zabić tego po lewej, zabić tego po prawej… w skrócie: zabić wszystkich. Innymi słowy – przyjemny, niezobowiązujący deathmatch w porywach do luźnego team deathmatchu, w którym Twoim celem jest tylko połowa graczy na danym serwerze. Drugi typ gier, to te, które do zabawy na sensownym poziomie wymagają zaangażowania szarych komórek oraz grupy – tak pi razy drzwi – 10 zgranych osób, by móc wkopać przeciwnikowi przy pomocy wszelkiego typu osprzętu. Battlefield 2 to sztandarowy przykład tego drugiego przypadku.

Seria Battlefield była, jest i zapewne będzie po wieki wieków marką EA. O dziwo – co zapewne wielu może zaskoczyć – nie jest to typowy dla tego developera materiał do odcinania kuponów. Jedynka cieszyła się uznaniem, a dwójka – najwyraźniej – kontynuuje dobrą tradycję. Tę tajemnicę mogę Wam już zdradzić na początku – Battlefield 2 to naprawdę dobra gra. Teraz trzeba już „tylko” odpowiedzieć na pytanie, co stanowi o jego jakości.

Varietas delectat

Zasadniczą i naprawdę wielką – przynajmniej z mojego punktu widzenia – zaletą BF-a jest jego różnorodność. Praktycznie każdy fan shooterów znajdzie tu coś, co odpowiadałoby jego wymaganiom (poza wspomnianym bezmyślnym deathmatchem). Lubicie walkę pojazdami, naloty bombowe i taktyczną walkę na wielką skalę? Proszę bardzo. A może wolicie z kumplami stanąć do boju bez żadnych „gadżetów” typu Hummer? Też nie ma problemu. Walka w mieście? Otwarte przestrzenie? Wszystko to znajdziecie – wystarczy jedynie dobrze dobrać filtry serwerów i nikt nie powinien czuć się zawiedziony.

Trochę padło tych możliwości – wypadałoby uszczegółowić. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwają się tu pojazdy. Dużo pojazdów. Do wyboru mamy małe i zwrotne buggie, jeepy i transportery w różnych kategoriach wagowych i z różnorodnym uzbrojeniem, czołgi i… helikoptery oraz myśliwce bojowe! Tak jest, w Battlefieldzie walka nie toczy się jedynie na ziemi – przestworza również można opanować. Co przy tym istotne – modele sterowania poszczególnymi maszynami zostały dobrze zbalansowane między realizmem a pewną dozą „arcade’owości” – nie trzeba być mistrzem Toca Race Driver, by bez stresu pokierować Hummerem. Tak samo, jak nie trzeba mieć gazyliona godzin wylatanych na Flight Simulatorze. Z drugiej strony – każdy z pojazdów wymaga odpowiedniego treningu, w szczególności, jeśli mowa o helikopterze, który wybitnie lubi pakować niedoświadczonych pilotów w kominy rafinerii… Dzięki takiemu zrównoważeniu, otrzymujemy odpowiednie ilości realizmu, pozwalające na osiąganie mistrzowskich umiejętności w prowadzeniu poszczególnych wózków. Z drugiej strony, brak bezwzględnej wierności prawom fizyki pozwala na czerpanie sporej frajdy z bycia kierowcą już od pierwszych chwil siedzenia za kółkiem.

Zróżnicowanie nie ominęło też oczywiście piechoty, za co niech będzie chwała programistom z DICE. Do wyboru dostaliśmy takie klasy, jak szturmowiec, komandos, mechanik, sanitariusz, snajper czy grenadier. Już po samych nazwach, łatwo się domyślić, kto w tej grze jest kim – karabinem szturmowym wozu raczej nie naprawicie, zaś rzucenie się z kluczem francuskim do boju również dobrym pomysłem nie jest. Podobnie jak i z pojazdami, również i w tym aspekcie gry mamy szerokie pole do popisu i wiele różnych umiejętności do szlifowania. Jak się zresztą okazuje, jednym z najważniejszych „skilli” jest… umiejętność szybkiego dobrania klasy do aktualnej sytuacji. Wybranie mechanika wtedy, gdy wróg właśnie robi Twojej drużynie tradycyjny „wjazd na chatę” może okazać się receptą na szybką śmierć i raczej nie pomoże w krytycznej sytuacji. Za to szturmowiec? To już zdecydowanie zwiększa szanse na przeżycie.

Ostatnia sprawa z zakresu BeeFowej różnorodności tyczy się map. Te wzbudzają jak największy respekt do osób, które je projektowały. Mamy tu wszystko, czego tylko moglibyśmy oczekiwać – rozległe doliny w okolicach nadrzecznych, gdzie transport bez własnego zestawu czterech kółek może trwać godzinami (wyolbrzymiam „trochę”, oczywiście), lokacje typowo urbanistyczne, gdzie każdy camp… snajper znajdzie sobie odpowiednią miejscówkę w okolicznych oknach, czy też tereny fabryczne. Oczywiście, każda z tych miejscówek wymaga zastosowania odpowiedniej taktyki, a bez należytej znajomości terenu i obserwowania minimapy można się czasem pogubić, co osobiście poczytuję na plus.

Wiecie już, co się składa na Battlefielda 2. To jednak dopiero połączenie tych wszystkich elementów sprawia, że gra DICE po prostu wymiata. To tu właśnie pojawiają się wszystkie najważniejsze plusy gry! Każdą mapę można konfigurować według swoich potrzeb i dzięki temu, każdy znajdzie coś dla siebie. Na przykład, możemy pole działania ograniczyć do minimum i wyłączyć obecność pojazdów. Efekt? Szybka i dynamiczna gra, przeznaczona dla wszystkich ortodoksyjnych fanów piechoty. Patrząc na to z drugiej strony – owe pojazdy można udostępnić i skorzystać z największej wersji mapy. W ten sposób otrzymamy rozgrywkę, w której pojedynczy piechociarz zbyt wiele nie znaczy, a każdy gracz jest wart tyle, ile pojazd, którym właśnie jedzie (a im lepiej jeździ, tym lepiej dla niego). Trzeba tu nadmienić, że na raz na jednym serwerze może bawić się nawet 64 graczy.

Gry wojenne

Rozpisuję się i rozpisuje, wychwalając różnorodność rozgrywki, a tak naprawdę nie wspomniałem jeszcze o kilku witalnych kwestiach. Zasada rozgrywki jest zdecydowanie bardziej złożona niż w większości shooterów. Najprostszym jej elementem jest fakt, że ekipa oponentów traci punkty, gdy jej członkowie – że tak to kolokwialnie ujmę – zaliczają zgon, ale… To tylko wierzchołek góry lodowej. Każda z map jest usiana punktami kontrolnymi. Posiadając kontrolę nad takim miejscem, drużyna zyskuje możliwość respawnowania się jego okolicy oraz dostaje dostęp do pojawiających się tam pojazdów. Oczywiście, punkty takie można odbijać i właśnie w tym tkwi cała idea rozgrywki. Jeśli nasz team posiada ponad połowę flag, wtedy przeciwnik będzie tracił punkty w przyśpieszonym tempie, zaś gdy pozbawimy go wszystkich… wiadomo, kaplica. Nie ma się gdzie respawnować, więc my nie mamy do kogo strzelać.

Wyżej opisany tryb, conquestem zwany, jest niestety… jedynym tak naprawdę trybem gry. Poza nim otrzymujemy jeszcze single oraz co-opa. O ile pierwszy raczej nie pozostawia wątpliwości, o tyle ten drugi… cóż, jest to również zabawa z botami, tylko że na ogół będącymi w drużynie przeciwnej. Korzystanie z tej opcji nie ma raczej prawa bytu, skoro w necie aż się roi od pękających w szwach serwerów. O single’u też raczej możecie zapomnieć – odpalicie go na pierwsze piętnaście minut, żeby szybko zobaczyć co i jak, a później już nigdy do niego nie wrócicie.

Żeby jeszcze bardziej urozmaicić rozgrywkę, chłopcy z DICE wprowadzili podział drużyny na mniejsze jednostki decyzyjne. I tak na samym szczycie hierarchii stoi komandor – człowiek odpowiedzialny za wszelkie naloty, wsparcie powietrzne czy dodatkową aprowizację. Poza tym, każdy gracz może stworzyć własnych squad, jednoczący do sześciu osób na raz. Zaleta tego rozwiązania jest taka, że to właśnie dowódcy teamów przekazuję swoim żołnierzom rozkazy od komandora oraz… wszyscy członkowie jednostki mogą się obok nich respawnować. Innymi słowy, póki żyją, są mobilnym punktem kontrolnym.

Ostatnią kwestią, związaną z mechaniką rozgrywki, jest system meczy rankingowych. Owe rankingi łączą się z grą na odpowiednio oznakowanych serwerach (których też jest na pęczki, więc problemu ze znalezieniem jakiegoś sensownego nie ma) oraz zdobywaniem punktów. I tu właśnie pojawia się novum i jedno z najciekawszych rozwiązań w grze. Za zdobyte punktu możemy awansować na wyższe rangi w typowo wojskowym stylu – mamy sierżantów, kaprali, generałów, etc. Każdy awans nie ma wydźwięku jedynie prestiżowego. Dostajemy nowe bronie do odblokowania oraz, co dla niektórych niemniej istotne, lepsze miejsce w kolejce do fotela komandora. Jedyne, co może przerażać, to wymagania, jakie postawili przed graczem programiści – żeby osiągnąć niektóre z wyższych stopni, trzeba spędzić dobre… kilka tysięcy godzin nad grą. Co powiecie na wymóg 1050 godzin rozgrywki? Albo jeden z niższych limitów – 2500 punktów, co jest równoznaczne z… 1250 fragami! A to jedno z pierwszych wyróżnień – jak więc widzicie, Battlefield na pewno nie jest grą na niedzielny wieczór.

Barwy wojenne

Z oprawą Battlefielda jest ciekawa sprawa i, zarazem, pewien recenzencki problem. Otóż sama gra jest na tyle absorbująca, że po prostu na wrażenia wizualne w ogóle nie zwraca się uwagi. I szczerze mówiąc, tego właśnie oczekuję po sieciowym shooterze. Wszystko jest zrobione estetycznie i dokładnie, modele są szczegółowe, a tekstury w należytej rozdzielczości. Z drugiej strony, nie uświadczymy tu zbędnego przepychu graficznego, który by źle wpływał na płynność rozgrywki lub męczył wzrok. Dla mnie jest to po prostu idealne rozwiązanie dla tego typu gry – prawdziwy złoty środek.

Z kolei nie da się już nie dostrzec strony audio BF-a. Ta jest naprawdę mistrzowsko wykonana! O ile przywykliśmy już do świetnie odwzorowanych odgłosów walki, ze wszelkiej maści wybuchami i strzałami, o tyle… głosy i odzywki postaci to po prostu majstersztyk. Każda z frakcji – a tych w grze jest kilka, m.in.: S.A.S., Chińczycy, Marines, etc. – ma swój zestaw okrzyków i komend, a to wszystko zostało podane w ojczystych językach. Niby nic, niby szczegół – ale wrażenia z walki są niezapomniane. Ciągle słychać okrzyki, wzywające sanitariusza czy chłopca na posyłki z worem amunicji na plecach, którym wtórują wydawane przez komandora rozkazy. Świetna sprawa.

Każdy ma jakieś swoje winy

Niestety, Battlefield, jak prawie każda gra, nie jest bez skazy. Problem w tym, że większość jego „mankamentów” jest dosyć specyficznej natury. Ot, taki granatnik – w teorii, broń śmiercionośna… To twierdzenie jest jednak bardzo boleśnie weryfikowane przez praktykę – jedyna szansa na zaliczenie fraga przy jego użyciu, to trafienie niemalże bezpośrednie w jakiegoś nieszczęśnika. Obrażenia obszarowe w tej grze mają to do siebie, że ich zasięg jest niezwykle mikry i np. zabicie piechociarza z bazooki też proste nie jest. I rodzi się pytanie: błąd? A może element zbalansowania rozgrywki? Cóż, nawet jeśli jest to ta druga opcja, to niestety wrażenie pozostaje nieciekawe. To samo tyczy się stref trafień – nie raz człowiek jest święcie przekonany, że właśnie zasadził komuś headshota niemalże z przyłożenia… po czym umarł zdziwiony faktem, że jego oponent nie był bardziej martwy niż przed wystrzałem… Odrobina frustracji jest raz na jakiś czas gwarantowana.

Go into battle, soldier!

Z jednej strony, błędów jest mało. Z drugiej… są dosyć istotne i trudne do sklasyfikowania, czy przypadkiem nie były zamierzeniem twórców. Nie zmienia to jednak faktu, że w BF-a gra się po prostu miodnie! Nawet mimo tych kilku niedoróbek, gra potrafi przyciągnąć do monitora na długie godziny (i to kilka razy w tygodniu). Poza tym, to na prawdę świetny sposób na spędzenie kilku wieczorów ze znajomymi – wiadomo, że jak leje i jest zimno, to na piwo nikomu nie chcę się iść. A że Battlefield wymaga współpracy, to i nieźle integruje.

Kolejna sprawa, to fakt, że jest to gra… wymagająca myślenia i naprawdę taktycznego podejścia do gry. Nie jest szybka, a póki nie wpakujemy na małą mapę maksymalnej liczby graczy, to i nie jest zbyt chaotyczna. Metodyczne podejście do rozgrywki i współpraca, połączona z opanowaniem i wyłączeniem trybu „I… am… John… Rambo… Aaa, die, bi*ch!”, to zdecydowanie klucz do sukcesu. I za to BF-owi należy się wysoka nota. Bo jak tu źle ocenić grę, która od początku do końca jest dobrze przemyślana i wykonana?

17.04.2008. Artykuł został napisany na zlecenie portalu Gaminator.pl.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x