Są horrory i… cóż „horrory”. Te pierwsze potrafią przerazić, obrzydzić, zmrozić krew albo operować dyskretniej, gdzieś na granicy niepokoju i gęsiej skórki. Te drugie robi się dla kasy, ponieważ kasa się musi zgadzać. Popyt na horrory jest? Jest. To masz, Stefan, kamerę i jedziemy z tym węglem grzewczym. Ten drugi typ horrorów, kręconych przez pana Stefana wraz z rodziną, kiedyś trafiał bezpośrednio na kasety VHS albo do telewizji. Później od razu wlatywał na DVD. A teraz często idzie natychmiast do serwisów VOD, często darmowych. I to jest dobre, takie filmy mają wręcz swoje walory artystyczne, choć na ogół pewnie niezamierzone. Ogląda się je świetnie w dużym gronie znajomych, a czasem można trafić nawet na perełkę.
Problem zaczyna się wtedy, gdy ktoś sprzedaje w kinie horror, który definitywnie nie powinien wyjść poza internet. I do tego reklamuje go takimi sloganami, jak „film twórców Obecności”. Ponownie, ja rozumiem, że zawartość sejfu musi się zgadzać, ale to nie zmienia w tym wypadku faktu, że czuję się w takiej sytuacji… oszukany. I tak właśnie jest z „Annabelle” – gdybym obejrzał tę produkcję na stronie vod.pl w dziale z darmowymi filmami, byłoby w porządku. Nijak, nieciekawie, bez szaleństw, ale na pewno nie czułbym się oszukany. Kiedy jednak w piątkowy wieczór człowiek wykłada niemałe pieniądze na bilet i dostaje produkt tej klasy, jest mu zwyczajnie smutno.
„Annabelle” wzięła każdy z ogranych, horrorowych szlagierów i… wykorzystuje go źle. Nie przeszkadzała mi sprana do granic możliwości historia o nawiedzonej lalce, która zaczyna powoli doprowadzać do szaleństwa swoich posiadaczy. Przeszkadzała mi natomiast fatalna realizacja i aktorzy, dla których stwierdzenie „wyprany z emocji” jest komplementem. Wadził mi też scenariusz, który osiągnął wyżyny w zakresie nijakości – kilka rzeczy dałoby się naprawdę łatwo poprawić, gdyby tylko ktoś podczas pisania myślał o czymś innym, niż o glorii i chwale, która stanie się jego udziałem podczas światowej premiery „Annabelle”. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze projekt postaci, w szczególności drugoplanowych, który osiągnął szczególny rodzaj dna, nawet jak na standardy gatunku. A uwierzcie mi, coś o tym standardach owego gatunku wiem i potrafię się nimi cieszyć. Do dziś kręci mi się łza w oku na wspomnienie „Sharknado”. I „Death Racers”. I kilku innych… ekhm… niesamowitych produkcji.
Oczywiście, jednym z podstawowych problemów „Annabelle” jest rozbieżność oczekiwań z tym, co zobaczyłem na seansie. Nie liczyłem, rzecz jasna, na horrorową ziemię obiecaną. Ale na produkt o poziomie kinowym, a nie VOD-owym, już jednak miałem nadzieję. I to ten zawód sprawił, że mój odbiór „Wannabe Laleczka Chucky” jest tak negatywny. Sytuację pogłębiło szczucie mnie hasłem „film twórców Obecności”*, gdyż ową „Obecność” sobie cenię. Nawet wiedząc, że nie obejrzę nic w połowie tak dobrego, jak ów horror z Verą Farmigą, nastawiłem się na obraz wart co najmniej 5/10. Zaś „Annabelle” nie była nawet bliska takiej noty.
*Owym „twórcą Obecności” okazał się reżyser, John R. Leonetti, który przy realizacji „Obecności” pracował jako… zdjęciowiec. Kocham tę zagrywkę marketingową. Aha, scenarzysta napisał wcześniej skrypty do takich hitów, jak „Bloodmonkey” czy „Swamp Devil”, czyli dokładnie do takich filmów, jak opisałem wcześniej – nie trafiających nigdy do kina. To wiele tłumaczy.
Ostatnio natknąłem się na pewien film – jeżeli chodzi o poziom aktorski to jest „horror” 😉
Nazywa się „The Room”. Jak nie chcesz tracić samoświadomości, to wystarczy ci recenzja Nostalgia Critica tego „dzieła”.
O czym Ty mówisz – „The Room” to arcydzieło! Recenzja Critica tylko to potwierdza ;).
„Surf Ninjas” to arcydzieło, i Critic to „potwierdza” 🙂
„Surf Ninjas” – kolejny klasyk. Swoją drogą, te recki pochodzą z najlepszych lat NC. Choć ostatnio oglądałem w miarę świeży materiał o „After Earth” i też był cudny.
Co chcesz – jego nowe filmy trzymają poziom. Np. ten z Ghost Rider 2.
Tego nie widziałem. :] Wg mnie NC miał taki okres, parę lat temu, kiedy hurtowo zaczął recenzować niezbyt ciekawe animacje i to w trochę nazbyt poważny sposób. Zresztą, to było mniej więcej wtedy, kiedy Doug uznał, że kończy z NC. Było widać, że nie za bardzo ma już pomysły. Najwyraźniej krótka przerwa dobrze mu zrobiła. :]
PS: Recenzja Batman&Robin i tak jest najlepsza na świecie. <3
Zgadzam się. ;-]
„The Room” to już chyba klasyka. <3 A do recenzji NC był jeszcze jeden materiał nagrany, po tym, jak Tommy Wieseau żądał usunięcia rzeczonej recenzji z internetu ze względu na na naruszenie praw autorskich. 😛