Piękne życie – czym też ono jest? Amerykanie na to pytanie dali własną odpowiedź, którą później nazwali stylem życia, a my, Europejczycy, nazwaliśmy z kolei plagą, choć sami się jej poddajemy. Szybki samochód, duża willa, basen, kariera. Później żona, dziecko, ale dopiero po trzydziestce i to tylko jedno – trzymajmy się konwencji. Jednak ta definicja jest ciut przydługa, więc dajmy jej nazwę – wydaje mi się, że „wyścig szczurów” brzmi dobrze. Teraz postawmy drugie pytanie – czy to życie na pewno jest piękne?
Lester Burnham po wypaleniu skręta szybko dał odpowiedź – nie! Po czterdziestu latach życia postanowił zrobić krok w bok i pozwolić innym szczurom dalej się ścigać. Na znak manifestu, zrezygnował z pracy, nie zapominając jednak o zastraszeniu szefa i zabezpieczeniu sobie finansowo przyszłości. Sprzedał starą Toyotę i kupił wymarzonego Pontiaca. Zaczął trenować, by spodobać się koleżance jego własnej córki – żona niestety nie zaspakajała jego potrzeb od lat. W końcu też powiedział prosto w twarz małżonce, co uważa o ich związku, który umarł mniej więcej dekadę wcześniej i teraz był jedynie tworem doktora Frankensteina.
Kevin Spacey zniszczył dotychczasowe życie swojego bohatera, by pozwolić mu się odrodzić na nowo. To, co pokazał widzom w trakcie metamorfozy (zgarniając przy tym kilka liczących się nagród), przechodzi wszelkie pojęcie znanego dotąd aktorstwa. On nie grał Lestera – on nim był! To było widać nawet w jego oczach – z człowieka stłamszonego przez system, stał się wolny i szczęśliwy na swój własny sposób. Sam Mendes, reżyser, dobrze wiedział, co robi, obsadzając go w tej roli. Nie pomylił się zresztą w stosunku do innych aktorów. Nie zawiódł nikt z rodziny Bunhamów. Obydwie – Annette Bening (żona) i Thora Birch (córka) -zagrały fenomenalnie. Ciut mniej przekonywująca była Mena Suvari, wcielająca się w obiekt pożądania Lestera. Wynika to jednak z tego, że przyszło jej występować wśród wybitnych aktorów i na ich tle wypadła trochę blado.
Mało jest filmów naprawdę mądrych, nie wydumanych i do tego dających się obejrzeć z przyjemnością. Sam Mendes nie stworzył filozoficznej dysputy na dwie osoby przy jednym stole. Dał film ze znanej na wylot kategorii „komedia obyczajowa”. Nie dziwcie się – ten film naprawdę śmieszy i określenie „komedia” nie jest pejoratywne czy też nie na miejscu. Jest to humor w najlepszym wydaniu i nie powoduje salw śmiechu, a jedynie wykwit ironicznego uśmieszku na twarzy. Tak ciekawych i dających do myślenia spostrzeżeń nie dało się lepiej przekazać. To zdaje się być niemożliwością, ale bywają jednak filmy doskonałe.
30.08.2005
Uwielbiam ten film. Lekki, przyjemny, a jednak przy napisach zastygamy – na chwilę w zamyśleniu
Więc nie jestem sam. :]
I witam na moim blogu, to chyba Twój pierwszy komentarz u mnie, prawda?