Co robicie, kiedy widzicie na jednym plakacie takie nazwiska, jak Cruz, Diaz, Fassbender, Bardem i Pitt? I do tego wiecie, że będą grali pod dyktando Ridleya Scotta? Do scenariusza – co prawda debiutującego w tej materii – Cormaca McCarthy’ego? Ja odruchowo kupuję bilet na seans, nie pytając o szczegóły. Nie obchodzi mnie, czy film będzie się nazywał „Adowkat”, czy może jednak „Siedzimy przy stole i jemy kluski”, ponieważ z taką obsadą mogę obejrzeć wszystko. Przecież to gwarancja co najmniej dobrego filmu. Prawda? PRAWDA?! No właśnie jednak nieprawda.
W teorii „Adwokat” jest… cóż, o adwokacie. Serio, główny bohater nie dostaje imienia, wszyscy do niego wołają „po zawodzie”. I możecie spokojnie opanować swój odruch doszukiwania się tu jakiejś symboliki – raczej jej nie ma. Wracając do głównego bohatera, w którego wcielił się Michael Fassbender. Postanawia on, iż życie prawnika jeżdżącego Bentleyem jest po prostu nudne i potrzebuje wrażeń, najlepiej nielegalnych, najlepiej w Meksyku. Dlatego zaczyna jeździć na rowerze bez kasku!
…a przynajmniej na dobre by wszystkim wyszło, gdyby tak wyglądała fabuła „Adwokata”. W rzeczywistości, nasz prawnik postanawia ryzykować znacznie bardziej, mimo że poznał już miłość swojego życia (jako że jest to Penelope Cruz, możemy chyba śmiało założyć, że jest też miłością życia przynajmniej kilku innych mężczyzn). Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, adwokat wpada w złe, niuchające kokę, pijące szampana z diamentami na sawannie towarzystwo, które szuka podniety w otwieraniu nocnych klubów i handlu narkotykami. W roli złych znajomych wystąpili oczywiście Diaz, Bardem i Pitt.
Tak film wygląda w teorii… Czyli w sumie nie jest źle, mamy tu potencjał, w szczególności, gdy się weźmie pod uwagę potencjał aktorski obsady. Teraz więc porozmawiajmy o tym, czym w rzeczywistości jest „Adwokat”. To bełkotliwe kino, w którym poszczególne sceny często nie mają ze sobą najmniejszego związku, zaś połowa ujęć wygląda jak materiał na ogół emitowany podczas napisów końcowych – tak dla żartu, że podczas kręcenia coś nie wyszło. Zamiast historii człowieka, który skręcił na złą drogę, dostajemy opowieść o meksykańskich dilerach, którzy przejadą przez kilka stanów szambiarką wypchaną po brzegi dragami, nie zwracając niczyjej uwagi. To film, w którym latynoscy ojcowie chrzestni najpierw zanudzą i bohaterów, i widzów długim traktatem filozoficznym o nieskończonej liczbie światów, po czym pójdą się zdrzemnąć. To film, w którym kolejne postaci tylko po to opowiadają sobie o jakichś mitycznych, wyrafinowanych sposobach morderstwa, by chwilę później ktoś w dokładnie taki sposób umarł. To film z intrygą tak przekombinowaną, że każda klatka taśmy krzyczy do widza, by uciekał, póki może. To film, który można otrzymać dokładnie wtedy, gdy ktoś chce być „jak Tarantino”, ale nie jest jak Tarantino.
Szczerze mówiąc, myślałem, że „Prometeusz” to wypadek przy pracy Ridleya Scotta – poprzeczka postawiona po prostu za wysoko. Po obejrzeniu „Adwokata”, zacząłem się zastanawiać, czy „Obcy” i „Gladiator” nie były przypadkiem darem od losu, ale… byłem gnany żalem za zmarnowany czas i pieniądze, a takie stwierdzenie byłoby bardzo nie uczciwe. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwisko Scotta przestało być dla mnie powodem, by w ciemno iść do kina. Nie wiem, czy z wiekiem mu się coś zmieniło, czy ma po prostu złą passę, ale jego dwa ostatnie filmy nie nadają się do oglądania.
Jak w tytule, „Adwokat” to najgorszy film z tego typu obsadą, jaki widziałem. To powinien być automatycznie dobry obraz, co najmniej. A wyszło z tego bajoro absurdu, które ustanowiło dla mnie nowe dno w kategorii „wielkie nazwiska, wielcy aktorzy, wielka klapa”. To nie jest obraz zły – on jest zły z matematyczną dokładnością i osiąga w tym pewien niechlubny artyzm. Żałuję, że nie potrafię w pełni zobrazować Wam tego, z czym zetknąłem się w kinie, żebyście mogli z czystym sumieniem ominąć ten seans. A tak – pewnie część z Was obejrzy „Adwokata”, by po prostu wyrobić sobie zdanie, co całkowicie rozumiem.
Na koniec powiem jedno: uwierzcie mi, całe moje powyższe marudzenie to jest nic przy tym, jak dramatycznie zły jest ten film. Możliwe, że gdzieś w scenariuszu ukryty był głębszy sens. Możliwe, że „Adwokat” miał być przypowieścią albo szekspirowskim dramatem o chciwości. Możliwe też, że skrypt komuś upadł i pomieszały się strony, ale pracownikom na planie głupio było kwestionować racjonalność zdarzeń ponieważ autorem tekstu był przecież Cormac McCarthy. Mniej więcej co druga scena wzbudzała we mnie emocje, które zasługiwałyby na oddzielny elaborat. I wiem, że nie jestem sam, widzowie na sali kinowej też siedzieli w osłupieniu…
Wow :O A naprawdę chciałem zobaczyć ten film! Dobrze, że już na samym wstępie wspomniałeś o Maccartym, bo ja jakoś o nim nie słyszałem. Ta informacja dość mocno przyhamowała mój entuzjazm, bo nie lubię gościa i nie wiem czym ludzie się zachwycają czytając te jego „Drogę” (na mnie nie zrobiła wrażenia, ale może dlatego, że nie lubię tego typu klimatów).
Jednak mimo wszystko Scott, Pitt, Fassbender no i reszta, która też jakoś do moich ulubionych aktorów nie należy, choć nie przeczę, że są to nasźwiska co najmniej poważne i docenione przez środowisko, powinno „robić robotę”.
A tu okazuje się, że klops:/ Skoda, bo obejrzałbym dobry dramat/thriller/film sensacyjny, a tu ostatnio same gnioty (tak było u mnie ze „Ślepym trafem” choć tam aż tylu wielkich nazwisk nie było).
Wierzę Ci na słowo i odpuszczam sobie ten film. A przynajmniej odpuszczam go sobie w kinie. To już wolę iść na „Igrzyska śmierci: W pierścieniu ognia”. Zapowiada się o wiele lepiej.
P.S. Napisałem wreszcie reckę „The Enders Game”, trochę mi to zajęło ale udało się. Jak masz chęć przeczytać, to zapraszam do siebie 😉
„dobry dramat/thriller/film sensacyjny”
To właśnie, wbrew pozorom, nie jest żaden z tych gatunków (a też tego się spodziewałem, jakby nie patrzyć). „Adwokat” miał być chyba takie skrajnie symboliczny, metafizyczny i… nie wiem, jaki jeszcze. Ale wyszedł z tego bełkot. Dziwię się zresztą, że Scott się za coś takiego brał – on przecież jak dotąd raczej takie „oczywiste” filmy kręcił (to nie jest bynajmniej negatywna opinia). „Adwokat” by mi do braci Cohenów pasował, tylko że oni, jak się domyślam, lepiej by to zrobili…
A do recki Endera postaram się zajrzeć, dzięki za cynk!
Bardzo chciałem zobaczyć ten film bo cenię sobie kunszt Scotta. I nie chodzi tu jak opisałeś o Obcym czy o Gladiatorze, które były genialne ale robione w innych klimatach. Ja chciałbym zobaczyć coś na miarę Czarnego Deszczu z M.Douglasem. Coś co będzie typowym dla tego produkcji kinem sensacyjnym! Po tym co napisałeś, faktycznie może Ridley się wypalił.
Czarny Deszcz… wiesz, że chyba nie oglądałem? A przynajmniej nie kojarzę. Muszę nadrobić w takim razie :]
Koniecznie sprawdź, masz moją rekomendację! 😀 hehe
Powiem szczerze – zdziwiła mnie ta recenzja. Po zobaczeniu trailera i pomyślałem: MUSZĘ. TO. OBEJRZEĆ. Tu takie zdziwko…
Pomyśl sobie w takim razie, jaki zawód poczułem, kiedy już byłem w kinie. Po samym plakacie wiedziałem, że koniecznie chcę to obejrzeć.
Jedyna sytuacja, w której może się chyba ten film podobać, to jeśli ktoś kocha taką skrajną symbolikę w kinie i na wszystko inne potrafi przymknąć oko. I wtedy może dopatrzy się tu sensu (mi się nie udało). A jeśli obstawiałeś, że to będzie np. thriller kryminalny, to… nie.
Zresztą, gdybyś się przeszedł i by Ci się podobało, to daj znać – może jakaś kontrrecenzja? :]
„Prometeusz” jest tak słaby, że nie kupiłem go, choć miałem okazję za niewygórowaną cenę trzech złotych.
Coś się kończy, coś się zaczyna. Ridley Scott ma na koncie kilka filmów, które dorobiły się statusu kultowych. Słusznie zresztą. Szkoda jednak, że nie jest w stanie nakręcić ich więcej.
PS „Blade Runner” >> „Gladiator”
Gdzie tu się daje lajki, bo zasługujesz.
Pod każdym komentarzem są strzałki góra/dół – właśnie nimi można oceniać wypowiedzi.
Tak, „Blade Runner” też mi się zdecydowanie podobał. :] Tylko nie pamiętam już, który bardziej – „zwykły” czy reżyserski. Jeden z tych filmów, które musiałbym sobie odświeżyć.
Jeszcze co do „Adwokata” – w sumie mam uczucie, że bracia Cohenowie powinni to nakręcić. Oni czują taką estetykę i mogliby coś z tego wycisnąć. Nie jestem fanem ich filmów, ale „To nie jest kraj dla starych ludzi” był intrygującym obrazem. Ridley najwyraźniej nie czuje takich klimatów, co zresztą – biorąc pod uwagę jego dorobek – też jakoś strasznie nie dziwi.
A, i jeszcze co do szeregowania filmów Scotta – prywatnie bym się wstrzymał, gdyż „Gladiator” i „Blade Runner” są kompletnie różne od siebie, obydwa świetne.
Zawsze uważałem, że „Gladiator” jest przeceniany. Strasznie taki… no nie wiem. Ale nie przepadam za nim.
Ja nie jestem przesadnym fanem tego filmu, ale zdecydowanie go doceniam. Solidne, świetne kino.
„Co robicie, kiedy widzicie na jednym plakacie takie nazwiska, jak Cruz? ”
Uciekam jak najdalej XD
Nie lubisz Penelope? Jak można nie lubić Penelope? :-]
No…zwyczajnie, poza wyglądem nic nie ma (dla mnie)
Ja Penelope bardzo lubię – ze wszystkich filmów Almodovara podobały mi się w sumie tylko te, w których ona była (przede wszystkim Volver). Ale lubię też jej mniejsze występy, jak ten u Allena. Albo u boku Deppa w „Blow”.
Ja się nawet na nią patrzeć nie mogę 😛 I na filmy z nią także, oprócz Vanilla Sky nie widziałem nic gdzie grała, tak się do niej zraziłem 🙁
Zgadzam się. Nic szczególnego.. Ale to moje zdanie 😉
A ja myślałem, że Penelope ma ogólnoświatowy fanklub – wychodzi na to jednak, że jestem w odosobnieniu w tym zakresie. 😀
Kurcze, faktycznie sobie daruję ten seans. Tyle osób mylić się nie może 🙁
Domyślam się, że nie jestem pierwszy z negatywną recenzją? Zresztą, jak sam przeglądałem IMDB i kilka innych miejsc, to masa ludzi załamywała ręce nad tym filmem…
Ja przeważnie konsultuję się z http://www.metacritic.com. Chciałam film zobaczyć dla Michaela, ale cóż… Czasu i pieniędzy marnować nie chcę..
Lubię MC – z tych wszystkich agregatorów ocen chyba mój ulubiony. Jeszcze IMDB się kiedyś trochę kierowałem, ale ostatnio jest tendencja, że tragiczne filmy mają w okolicy 5/10, a przeciętne 8/10. Kiedyś to było ostatnie miejsce w necie, gdzie wysoka średnia ocen coś znaczyła.
Czytałem już kilka dni temu (zaraz po napisaniu własnej recenzji tego filmu) i zapomniałem skomentować – powiem krótko: mam podobne odczucia. Szkoda, że filmu nie nakręcił np. McDonaugh, może kolejne filozoficzne wypowiedzi oglądałoby się wtedy strawniej. W wolnej chwili zapraszam do mnie:
http://mnichhistorii.blogspot.com/2013/12/382-adwokat-ridley-scott-2013.html