Wheelman… Spodziewaliście się szybkich fur, efekciarskich pościgów i strzelanin w tle? Chcieliście się wcielić w kolejnego najlepszego kierowcę świata, ratującego z opresji wszystkie najpiękniejsze kobiety w Barcelonie? OK, mogę wam już na wstępie zdradzić, że to wszystko dostaniecie w pudełku z grą. Ale jest coś jeszcze lepszego. Owym kierowcą, w którego skórę wejdziemy, jest sam… Vin Diesel. Tak, to dokładnie tak samo, jak przeżywać z Chuckiem Norrisem epicką historię kopnięć z pół obrotu. Tylko że lepiej.
Paradoksy
Wiecie, co jest najbardziej zaskakujące? To, że można sobie dworować z faktu, iż Vin Diesel zrobił grę o sobie i jeszcze wyciąga z ludzi za to pieniądze. Ale po przejściu całości stwierdzam, że… to naprawdę miało znaczenie i wpływ na grywalność. Paradoksalnie. Zamiast wcielać się w kolejnego wypranego z charakteru rajdowca klasy miejskiej, jakich pełno było przecież w serii Driver, dostaliśmy protagonistę, o którym już na dzień dobry wiemy najważniejsze – gdyby cojones miały nogi, to by wyglądały jak Vin Diesel właśnie. Cała gra jest po prostu naszprycowana tekstami w stylu „nie miewam problemów, to problemy miewają mnie”.
Wheelman jest opowieścią o tym, że samochody wybuchają dopiero wtedy, gdy Vin z nich wysiądzie, zaś nawet Smart może mieć fabrycznie zamontowanie nitro, jeśli jedzie nim właściwy kierowca. A mafia nie ma szans, jeśli stanie w szranki z samotnym operatorem AK-47. Oczywiście, jeśli w rolę samotnego operatora AK-47 też wcieli się ten Właściwy Twardziel. Styl gry najlepiej został podsumowany w jednej z ostatnich cut-scenek, gdy to w poszukiwaniu Milo Burika (starring: Vin Diesel) na parking wpadła grupa kilkunastu elementów kryminogennych z wymownym okrzykiem na ustach: „Don’t waste your bullets, save them for him.”. Oczywiście, jedyną słuszną decyzją w takiej chwili może być wyjście z ukrycia i rzucenie nonszalancko zdaniem zapowiadającym rychłą śmierć zainteresowanych. „Don’t worry, I’ve got plenty of bullets.”. Później były już tylko zgliszcza.
Czemu wam to opowiadam? Żebyście poczuli ten klimat. Tu wszystko jest zrobione z przymrużeniem oka – od pościgów, przez strzelaniny, na cut-scenkach kończąc. Ja to kupiłem, przyjąłem tę konwencję i… bawiłem się po prostu genialnie, podsumowując co drugie wydarzenie na ekranie radosnym rozbawieniem. Grając w Wheelmana ma się po prostu notorycznie „banana” na twarzy.
Technikalia solidne…
Co ważne, luzacka konwencja stoi na bardzo solidnych fundamentach technicznych. Żeby daleko nie szukać, jednym z filarów jest chociażby Unreal Engine 3. Do grafiki jeszcze jednak zdążymy przejść, na razie znacznie ważniejsza jest mechanika. I tu największe zaskoczenie – Wheelman jest grą nowatorską! Tak jest, Vin Diesel wpadł na pomysły, których jeszcze nie było u innych. To nie jest kolejny Driver, ani tym bardziej marny klon GTA. To po prostu Wheelman. Coś nowego.
Co mnie tak urzekło? Walka „na samochody”, ot co! Prawy analog na padzie wreszcie przydaje się do czegoś więcej niźli tylko oglądanie wozu z profilu. Odchylenia w lewo i prawo odpowiadają szybkim wślizgom, które nie zmieniają naszego kierunku jazdy, ale – patrząc na to z matematycznego punktu widzenia – przestawiają na tor równoległy do tego, którym się przed chwilą poruszaliśmy. Daje nam to trzy zupełnie nowe możliwości: agresywne ataki na przeciwników, unikanie ich ofensywy oraz… tak jest, szatkowanie z lewej na prawą między niewinnymi uczestnikami ruchu drogowego! Pomysł jest po prostu genialny w swej prostocie, a z każdego sztampowego pościgu zrobił walkę na śmierć i życie. Wszystko to zostało podlane jeszcze odpowiednio spreparowanym zapleczem graficznym. Jeśli przywalimy komuś naprawdę mocno, możemy liczyć na widowiskowe ujęcie w zwolnionym tempie, pełne wybuchów i gniecionej blachy. Przy pierwszych kilku takich sytuacjach miałem wrażenie, że urwałem się z planu filmowego, a oglądanie eksplozji w slo-mo nie znudziło mi się do końca gry.
Kolejnym ciekawym bajerem jest opcja zmiana wozu „w locie”. Fura, którą akurat jedziesz, cierpi na nadmiar ołowiu w paliwie i pluje na lewo i prawo płomieniami? Nic prostszego! Podjeżdżasz do innego pędzącego wozu, wychylasz się przez szybę, przeskakujesz po dachu i lekkim ruchem lewej stopy wykopujesz aktualnego kierowcę z siodła. Voila. Oczywiście, do tego dochodzą często wybuchy i majestatyczne spowolnienie czasu. Dla mnie – bajka po prostu. Jeśli tylko ktoś lubi kiczowate kino akcji, wypchane po brzegi efekciarstwem i rzeczami, których nie należy robić w domu, w stylu Wheelmana się po prostu zakocha.
Ostatnią z „super-mocy” jest Focus, którego zasoby możemy wykorzystać na trzy różne sposoby. Najbardziej banalne jest odpalenie nitro, które zadziała oczywiście niezależnie od tego, czy jedziemy właśnie maluchem, czy Pontiaciem. Dwie następne opcje są znacznie ciekawsze. Aimed Shot przełącza nas w tryb FPP, zwalnia czas i… maluje tarcze na samochodach przeciwników, pokazując nam, gdzie powinniśmy trafić, żeby wszystko poszło z dymem w możliwie malowniczy sposób. Ostatnia sztuczka to Cyclone, zwany pewnie przez niektórych boską interwencją. Rzecz ma się podobnie do Aimed Shot, z tą różnicą, że najpierw zaliczamy obrót o 180 stopni z automatycznym przejściem na wsteczny. A później o wszystkich oponentach można mówić już tylko w czasie przeszłym. Co ciekawe, można to też zrobić na… motorze. Podsumowując: jedziemy do tyłu na przednim kole jednośladu, jedną ręką trzymając kierownicę, drugą operując klamką i w zwolnionym tempie delektujemy się eksplozją czterech mafijnych wozów. Jakieś pytania?
W zakresie pościgów warto podkreślić jeszcze jedną rzecz – model jazdy jest naprawdę dobry, a samochody zostały odpowiednio zróżnicowane. Jak się zapewne domyślacie, rozgrywka stawia nacisk na drift, powerslide’y i nawrotki na ręcznym połączone z ulicznym slalomem przy dwóch paczkach na liczniku. Miłym akcentem jest również to, że do gry trafiło kilkanaście znanych z codziennego ruchu ulicznego (w Beverly Hills) wozów. Jest tu między innymi Pontiac G8, będący znakiem rozpoznawczym gry, czy już bardziej przyziemne zestawy kółek, jak Opel Corsa i Astra oraz… Smart. Tak jest, ta jeżdżąca trumna również trafiła do gry. Nie martwcie się, Vin Diesel podczas porannej przejażdżki wytłucze w pień dwa gangi nawet za kółkiem Smarta. Ten typ tak ma. Szkoda jedynie, że nie pokuszono się o większą motoryzacyjną różnorodność. Pod koniec gry jeździ się na przemian trzema najszybszymi wózkami, resztę raczej omijając szerokim łukiem.
Jako się rzekło już we wstępie, rozbijać się będziemy po Barcelonie. Niestety, podobnie jak w przypadku Midnight Club: Los Angeles ciężko mi stwierdzić, na ile wiernie oddano klimat miasta. Dla spokoju sumienia przejrzałem jednak w internecie zdjęcia najbardziej charakterystycznych miejscówek i… od razu rozpoznałem w nich czarne punkty, gdzie pochowałem dziesiątki przeciwników. To chyba mówi samo za siebie.
…i te mniej solidne
Wszystko co dobre, kiedyś się jednak kończy. Mi się skończyła przygoda z Wheelmanem, a tej recenzji właśnie skończył się zasób pochwał. Tak, wbrew pozorom gra, w której pojawia się Vin Diesel, też może mieć wady. Wiem, że teoria ta brzmi rewolucyjnie i skrajnie nieprawdopodobnie, ale jak się okazuje – znajduje swoje odbicie w rzeczywistości.
Przede wszystkim twórcy nawalili przy wszystkich tych elementach, które nie są związane z prowadzeniem samochodu. Milo Burik porusza się w sposób przywodzący na myśl samobieżną kłodę, a zakres ruchów nie wychodzi poza sprint i kucanie. Gdybym miał przyrównać strzelaniny do jakiejś innej gry, padłoby na młóckę z GTA III. Wypadające zza winkla spore ilości wrogów i Vin Diesel z karabinem – tak mniej więcej ma się sprawa. Mam wrażenie, że ekipa z Tigon Studios wyczuła, iż model walki w Wheelmanie nie należy do najlepszych wynalazków człowieka od czasów koła i panowie postanowili całość w znaczący sposób uprościć. Podczas całego czasu spędzonego z grą ubito mnie tylko raz i to w momencie, gdy chciałem sprawdzić, czy Vin Diesel jest nieśmiertelny. Nie jest. Może to dla tego, że chciał, by jego cyfrowy awatar miał choć kilka cech ludzkich. Skromniacha. Podsumowując jednak ten temat, walka „na piechotę” jest nudna, monotonna i ogólnie marna. Na szczęście, jest jej mało, dzięki czemu ani razu mnie nie sfrustrowała.
Powodów do zachwytu nie daje też grafika. Najmocniejszą jej stroną są wszechobecne wybuchy i naprawdę solidny model zniszczeń wozów, który jest jednak lata świetlne za tym z GTA IV. Z kolei modele postaci na ogół kojarzą się z grami niemalże poprzedniej generacji i w charakterystyczny dla Unreal Engine 3 sposób świecą się jak wnętrze reaktora jądrowego nocą, przez co wyraźnie odcinają się od tła. Wyjątkiem jest tylko… tak, tak, model Milo Burkia, w który chyba poszła większość mocy obliczeniowej konsoli. Niestety, owo wspomniane przed chwilą tło też nie może się pochwalić nadmiarem detali czy szczegółowych tekstur. Gdy zatrzymałem się na chwilę, by w końcu zogniskować wzrok na budynkach, okazało się, że te są nadmiernie uproszczone i rozmyte. Xboxa 360 stać na znacznie więcej.
Z audio sprawa ma się podobnie, jak z oprawą video. Głos Vina Diesela wymiata, reszta nie. Mam silne wrażenie, że nasza pierwszoplanowa gwiazda nie chciała, by u grających pojawił się nawet na chwilę cień wątpliwości, kto w tym przedstawieniu gra pierwsze skrzypce. Większość voice-actingu jest przeciętna, a czasem nawet drażniąca. Do irytacji może doprowadzić również muzyka. O ile rockowe brzmienia jakkolwiek dają się słuchać, choć i tak nikną w ogólnym rozgardiaszu, o tyle techno jest po prostu trudne do zniesienia. A w trakcie misji nie da się go przełączyć na nic innego.
Nobody’s perfect
Żarty żartami, ale jeśli podejdzie się na chwilę, na czas ostatnich akapitów, trochę poważniej do tematu, można odnieść wrażenie, że Vin Diesel nie pozwolił, by w całej zabawie było coś lepszego od niego samego. Postacie drugoplanowe miały szansę wyrwać kilka niezłych epizodów dla siebie, ale całość została tak skonstruowana, by to zawsze Milo Burik miał pierwsze, środkowe i ostatnie słowo. Mnie to bawiło, ale wiem, że niektórych nie musi. W szczególności, że momentami cierpi na tym sama rozgrywka.
Trzeba też jeszcze w ogólnym rozrachunku pochwalić twórców, gdyż interaktywna broszurka o Vinie okazała się przy okazji po prostu dobrą grą i to na dodatek grą żywotną. O ile sam główny wątek to raptem 6-8 godzin zabawy, o tyle zestaw pobocznych misji starcza na co najmniej drugie tyle. I trzeba tu podkreślić, że side-questy zostały naprawdę świetnie przygotowane, ponieważ w stu procentach opierają się na tym, co w Wheelmanie najlepsze – na pościgach. A jeśli ktoś jeszcze weźmie się za naprawdę nieźle skrojony garnitur achievementów, przekona się, że Vin Diesel: The Game może być tytułem i na 24 godziny świetnej zabawy. Właśnie za to w tabelce ląduje ósemka. Taka na szynach, postawiona na kredyt i z lęku przed tym, że kiedyś mógłbym wpaść na Vina na ulicy. A wiadomo, że jeśli ktoś postawi siódemkę jego grze, to do końca życia będzie biegał bez kręgosłupa po plantacji bawełny. Czego ani sobie, ani wam nie życzę.
2009-03-29. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.