Ridley Scott jest twórcą, któremu przestałem już jakiś czas temu ufać. Na jednej szali stoją genialne, wręcz klasyczne już dokonania, jak „Gladiator” czy „Alien”. Niestety, drugą stronę wagi skutecznie równoważą takie potworki, jak „Adwokat” lub „Prometeusz”. Dlatego też, wybierając się na „Marsjanina”, na nic się nie nastawiałem. Seans mógł być genialny, tragiczny lub – co się rzadziej Scottowi zdarza – gdzieś po środku. W którą stronę tym razem przechyliły się szale?
Matt Damon znów zawalił sprawę. Najpierw musiał go odbijać Tom Hanks w „Szeregowcu Ryanie”, później ugrzązł na odległej planecie w „Interstellar”, a teraz… cóż, najwyraźniej wyczyn z ostatniego filmu Christophera Nolana na tyle przypadł mu do gustu, że po raz drugi postanowił się spóźnić na powrotny prom kosmiczny na Ziemię i utknął na Marsie. Został kompletnie sam i musiał wymyślić sposób, by przetrwać na bezludnej planecie przez kolejnych parę lat, licząc na to, że na rodzimym globie ktoś o nim będzie jeszcze pamiętał i wyśle misję rachunkową.
W przeciwieństwie jednak do „Interstellar”, „Marsjanin” nie jest kinem drogi, nie ma trzeciego – ani nawet drugiego – dna, nie odwołuje się też do żadnych wyższych uczuć. Z pozoru może wyglądać na opowieść o kosmicznym Robinsonie Crusoe, o samotności ostatecznej, o rozpaczy i zwątpieniu. W rzeczywistości jest to jednak historia lekka, przyjemna i z silnymi akcentami humorystycznymi. „Marsjanin” przede wszystkim odpowiada na pytanie, co by było, gdyby MacGyver żył sam w kosmosie, miał siedem doktoratów i bardzo, ale to bardzo duży scyzoryk.
Nie ma w tym absolutnie nic złego. Wręcz przeciwnie – ta cudowna lekkość sprawia, że „Marsjanina” ogląda się niezwykle przyjemnie. Ale muszę też uczciwie przyznać, iż zabrakło mi tu choć odrobinę cięższego klimatu w przynajmniej kilku scenach. W szczególności, że Ridley Scott wyraźnie przemycał informacje o tym, jaki efekt na psychikę i ciało głównego bohatera miało życie na obcej planecie. Co więcej, właśnie owa lekkość bytu sprawiła, że film jako całość nie tworzył prawie żadnego napięcia – nawet tam, gdzie wyraźnie miało być ono obecne. Czas mijał tak przyjemnie i bezproblemowo, że ciężko było mi intensywniej przeżywać perypetie Matta Damona.
Choć zabrakło ciężaru, „Marsjanin” był zdecydowanie bogaty w wiarygodność. Co jest w sumie dosyć zaskakującym połączeniem dla mnie – nie myślałem, że film o charakterze raczej przygodowym, może mi aż tak podejść również pod kątem fantastyczno-naukowym. Jako osoba niewtajemniczona w arkana wyższej fizyki, czułem się prawie całkowicie przekonany do teorii naukowych, na których wspierały się poszczególne sceny. Natomiast pobieżne zaznajomienie się z internetowymi analizami podpowiedziało mi, iż podstawy naukowe „Marsjanina” faktycznie są niezgorsze.
Podczas lektury ciekawostek na temat filmu dowiedziałem się również, iż dla niektórych widzów najnowszy film Ridleya Scotta był… zbyt wiarygodny. Ponoć amerykańscy widzowie bardzo często dopytywali, czy film został oparty na faktach i bardzo dziwili się, gdy spotykali się z negatywną odpowiedzią. Nie za bardzo wiem, co na to powiedzieć. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że Scott odniósł najwyraźniej sukces na miarę „Wojny światów” Orsona Wellsa.
„Ponoć amerykańscy widzowie bardzo często dopytywali, czy film został
oparty na faktach i bardzo dziwili się, gdy spotykali się z negatywną
odpowiedzią”
Czemu mnie nie dziwi, że to Amerykanie? Serio, im więcej się o nich dowiaduję, tym bardziej dochodzę do wniosku że „Głupi Amerykanin” to nie stereotyp.
PS: Ale w niektórych scenach to mogli krzaki na komputerze wymazać, bo je WIDAĆ.
Serio było widać gdzieś drzewa? Kompletnie tego nie wyłapałem. 😛
Jak czytałem o tych widzach, którzy uważali, iż historia jest oparta na faktach, to na prawdę początkowo nie wiedziałem, co z tym zrobić… Zresztą, na dobrą sprawę nadal nie wiem.
Nie było tego dużo, ale wychwyciłem ze dwie sekundy gdzie nie wycieli.
Może to były detale dla koneserów? ;]
Żadnych drzew też chyba nie kojarzę 😀
Natomiast co do samego filmu, to w sumie zgadzam się z zarzutem braku napięcia – i uważam, że w książce to jest lepiej rozegrane. W książce ja się BAŁAM o Marka. Tutaj to tak sobie leciało dość liniowo, hura i do przodu, prawie zero problemów po drodze (nie, nie chodzi o to, że skoro znałam zakończenie, to i się bać przestałam – za dużo adaptacji widziałam, żeby ufać w to, że znajomość książkowego zakończenia COKOLWIEK mówi o zakończeniu filmu xD ).
A i tego prawdopodobieństwa w książce jest więcej, bo dużo więcej dużo bardziej szczegółowego technobełkotu, dzięki któremu miałam takie „ej, no oczywiście, to banalne, zostaw mnie na Marsie, a zupełnie sobie poradzę” <3
Przepraszam, że smęcę o książce, ale zakochałam się w niej. ^^ Film wciąż pozostaje w cieniu. 🙂 No i – wracając do kwestii napięcia, czy też jego braku – to ciekawe, że chyba jednak nie tylko ten mój fanatyzm względem pierwowzoru leży u podstaw mojego zarzucania filmowi zbyt prostej, idącej beztrosko do przodu fabuły. Może jednak coś jest na rzeczy. 🙂
No ale te marsjańskie widoki! <3
Dawno Cię nie w komentarzach – super, że wróciłaś! :]
Z wielu komentarzy – w tym z Twojego – wywnioskowałem, że książkę powinienem mimo wszystko nadrobić. Myślisz, że będę miał jeszcze z niej frajdę, mimo znajomości filmu?
Co do braku napięcia – dobrze wiedzieć, że nie tylko ja się tak czułem w tym kontekście. :-]
Po prostu taka jestem przyczajona 😉
Myślę, że mimo znajomości filmu książka ma sporo do zaoferowania. Przede wszystkim: narracja Marka. Inny dystans, inny nastrój, więcej szczegółów i trochę bogatsza w epizody fabuła. 🙂
…ale chyba powinieneś zapytać kogoś, kto się tak beznadziejnie w tej opowieści nie zadurzył. xD
Myślę, że jak się obrobię z aktualnymi lekturami (co trochę zajmie ;]), to bardzo chętnie sięgnę po „Marsjanina”. :] Dzięki za polecenie!
Na Marsjanina poszedłem dość przypadkiem. Widziałem jeden zwiastun, który mnie wcale nie zachęcił, ale widoki miał ładne.
Po seansie więc miałem w głowie dwie rzeczy – że Matt Damon zawsze spoko. I że były bardzo ładne widoki.
Tak jak mówisz, film nie trzymał w napięciu i to mocno osłabiło jego odbiór.
Dodatkowo w filmie był Boromir, a nie umarł. Czuję się oszukany.
Boromir byłby cudowny Wujkiem Benem w Spider-Manie – to byłby bardzo niszowy, geekowski żart, ale chyba umarłbym ze śmiechu. 😛
Genialny pomysł! Nie byłby wcale niszowy, przecież to jest strzał w punkt w osobę Seana Beana i „legendę”, jaka się za nim ciągnie. 🙂
W szczególności, że Bean jest przy okazji genialnym aktorem. :-]
Swoją drogą, przyznaję, że nie mogę się doczekać tego nowego Spider-Mana. :-]
Jestem ciekaw jak wypadnie Pajęczak póki co w Civil War. :]