„Kobieta w czerni” była dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Po pierwsze, była solidnym dreszczowcem, co samo w sobie jest wyczynem i automatycznie wpisało ją na listę filmów, które z czystym sumieniem mogę polecić innym, lubiącym takie klimaty. Po drugie, była ciekawym dowodem na to, że Daniel Radcliffe ma potencjał, by odciąć się od swojej najpopularniejszej kreacji, Harry’ego Pottera. Ba, obronił się aktorsko nawet wtedy, gdy został po prostu źle dobrany do roli i pokazał, że grać potrafi. Właśnie dlatego dałem kredyt zaufania „Aniołowi śmierci”, który miał, niby, kontynuować wątki „Kobiety w czerni”.
„Niby” jest tu słowem istotnym. Fabuła podąża dosyć luźno ścieżkami wytyczonymi przez pierwszy z filmów. Ot, do nawiedzonego domu trafiła w czasie II Wojny Światowej grupa dzieci pod opieką pary nauczycielek. Ponieważ, jak twierdziły tęgie głowy, to najlepsze, najbezpieczniejsze miejsce na świecie, gdzie dzieci nie będą zagrożone przez niemieckie bombowce. Wiecie, sypiący się dom na środku zagrożonego podtopieniem bagna, niedaleko miejscowości, której wszyscy mieszkańcy umarli w niejasnych okolicznościach – idealna recepta na niechybny atest ministerstwa oświaty. Rzecz jasna, nie było trzeba długo czekać, by się przekonać, że po posesji grasuje krwiożercza „obecność”, szczególnie zainteresowana małym dziećmi.
Niestety, bardzo szybko okazało się, że cały film jest tylko skokiem na kasę. „Kobieta…” najwyraźniej wyszła finansowo na swoje, więc powstanie kontynuacji, nawet najbardziej niedorzecznej, było nieuniknione. Niestety, twórcy postanowili przyciąć na kosztach. Siłą rzeczy, Daniel Radcliffe w filmie się już pojawić nie mógł, ale też nie zainwestowano w żadnego innego aktora, który swoim poziomem wyrastałby ponad przeciętną produkcję telewizyjną. Zatrudniono kiepskich aktorów do deklamowania kiepsko napisanych dialogów. Jedynie sama scenografia z pierwszej połowy filmu się broniła, w szczególności, że twórcy mieli przyzwoity pomysł na przynajmniej kilka scen. Zmiana planu w drugiej połowie seansu jednak kompletnie pogrążyła wszelkie nadzieje, na podtrzymanie mrocznej atmosfery.
Jeśli chcieliście obejrzeć „Anioła śmierci”, ponieważ podobała się Wam „Kobieta w czerni”, to… chyba już wiecie, że lepiej tego nie robić. Jeśli macie ochotę na nowy dreszczowiec, to, według mnie, lepiej zrobicie, jeśli sięgniecie po „Jessabelle”, które w 2014 roku przeszło przez kina raczej bez echa. Też zobaczycie tam duży, stary dom na środku bagna, ale będziecie się bawić, jak przypuszczam, o niebo lepiej.