Kręcenie filmów o zacięciu biograficznym wydaje mi się szczególnie karkołomne, gdy postaci, o których chce się opowiedzieć, jeszcze żyją. Nie jestem pewny, czy widziałem choć jeden dobry film tego typu, a na pewno trafiłem już na produkcje, które były po prostu… zbędne. Najlepszym przykładem dotąd była dla mnie w tym wypadku „Żelazna dama”, której nawet Meryl Streep nie była w stanie wybronić swoim genialnym aktorstwem. Teraz, ku mojemu zawodowi, do listy będę mógł dopisać również „Teorię wszystkiego”.
Historia kręci się w głównej mierze wokół wczesnych lat „fizycznej kariery” Stephena Hawkinga, bodaj najpopularniejszego, współczesnego, żyjącego mistrza nauk ścisłych. Towarzyszymy mu, jak to zresztą dosyć dosadnie streścił trailer, od czasów jego doktoratu, przez pierwsze objawy choroby i poznanie miłości swego życia, aż po zdobycie należnego mu uznania. Dwie główne role – sam Hawking i jego żona, Jane – zostały naprawdę wybornie zagrane przez, odpowiednio, Eddiego Redmayne’a i Felicity Jones.
Niestety, aktorstwo jest w sumie jedyną naprawdę mocną stroną „Teorii wszystkiego”. A i ono nie jest doskonałe, gdyż, siłą rzeczy, było ograniczone przez scenariusz, który dosyć mocno niedomagał. Bohaterzy byli stawiani w tak nierealnych sytuacjach, że aktorzy mieli wyraźne problemy z uzyskaniem spójnej wizji swojej postaci. Najbardziej jednolity był tu zdecydowanie Redmayne, którego chętnie będę obserwował w przyszłości – mam wielką nadzieję, że to nie była jego jedyna dobra rola i że ma też inne umiejętności aktorskie w zanadrzu. Problematyczna była postać Jane, którą początkowo robiła niezwykle interesujące wrażenie. Niestety, wraz z dalszym zagłębianiem się w fabułę filmu, jej bohaterka stawała się bardziej jednowymiarowa, a sytuacje, którym musiała sprostać, wiecznie wydawały się wyrwane z jakiegokolwiek kontekstu.
I to jest właśnie problem tego „Teorii wszystkiego” – brak kontekstu, brak wrażenia, że oglądamy film o prawdziwych ludziach. Inwalidztwo Hawkinga nie było takie straszne, zaś upodlających problemów była zaledwie garstka. Rodzina pięknie trzymała się razem, praktycznie unikając kryzysów, zaś kolejne dzieci rodziły się nie wiadomo skąd i albo nie było ich widać, albo były wzorem cech anielskich. Zresztą, cechą charakterystyczną rodziny jako takiej w tym filmie jest to, że pojawiała się tylko wtedy, gdy akurat scenariusz wymagał dodatkowego tła. To były postaci z kartonu, których zachowanie nijak nie miało sensu (żeby dokładniej wytłumaczyć ten problem, musiałbym rozbić kilka scen na atomu, a to prowadzi do spoilerów – jeśli ktoś ma ochotę na przedyskutowanie tej kwestii, gorąco zapraszam do komentarzy).
To, czym się okazała w moim odbiorze „Teoria wszystkiego”, szczerze mnie zasmuciło, gdyż chciałem w filmowy sposób bliżej poznać osobę Stephena Hawkinga. Jest to postać ciekawa nie tylko ze względu na swoją przypadłość fizyczną, której okiełznanie zawsze wydawało mi się czynem przekraczającym możliwości zdecydowanej większości ludzi. Mnie chyba najbardziej intrygował u Hawkinga pewien specyficzny luz, który tu i ówdzie przelewał się do popkultury – chociażby dzięki subtelnemu przesiąkaniu do niektórych odcinków „Big Bang Theory” (zresztą, mam silne wrażenie, że postać Sheldona w pewnej mierze mogła być wzorowana na eklektycznym miksie Turinga z Hawkingiem).
Brakowało mi w tym filmie swoistych ciekawostek. Pokazania, jak wola walki pozwalała uporać się z problemami, których zdrowy człowiek nawet nie dostrzega. Choćby taki wątek specjalnego wózka i „maszyny do pisania” – toż to świetne pole do popisu! Było można zainteresować widza na tyle różnych sposobów, pokazać tyle fascynujący rzeczy i faktów z życia Hawkinga, ale nikt nie pokusił się, by po nie sięgnąć. By zrobić z tego filmu coś więcej niż „zwykły dramat” o trudnej miłości i walce z przeciwnościami losu. „Teoria wszystkiego” mogłaby traktować o dowolnej, generycznej parze bohaterów i nie robiłoby mi to większej różnicy.
Mógłby się tu ewentualnie pojawić argument, iż „Teoria…” jest bardziej o Jone niż o Stephenie. W końcu podstawą scenariusza była jej książka. Nawet jeśli takie miało być założenie twórców, to i temu wyzwaniu nie udało się sprostać. Jane nie robiła wrażenia bardziej pierwszoplanowego od męża – efekt był raczej taki, że film nie skupił się w pełni ani na jej, ani na jego biografii.
Mam nadzieję, że ktoś jeszcze kiedyś wróci do arcyciekawego tematu, jakim jest życie i twórczość Stephena Hawkinga. „Teoria wszystkiego” nawet nie zbliża się do wyczerpania tej studni kinematograficznej inspiracji. Liczę jednak na to, że kolejna tego typu produkcja nie zaliczy podobnego falstartu, zaś przyszli twórcy poczekają na lepszy moment i solidniej przemyślą konstrukcję tego, co chcą pokazać.
Czekałem na tą recenzję ponieważ ten film był w mojej liście oczekiwań roku. Przeczytałem większość książek Stephena Hawkinga, w tym jego autobiografię, i byłem ogromnie ciekaw czy twórcom uda się dobrze oddać tą postać.
Fabularnie uważam, że twórcy bardzo składnie oddali 73 lata życia Hawkinga. Trudno na pewno było skompresować te 73 lata życia i wybrać takie momenty, które się liczyły. Po trailerze wiedziałem już, że film nie skupi się na samym Hawkingu, jego słynnym poczuciu humoru oraz odkryciach naukowych. Ludzi, których interesuje postać samego prof. Hawkinga odsyłam do filmu dokumentalnego pod tytułem „Hawking”.
Film skupia się na związku Hawkinga i Jane. I według mnie nie jest to film o Hawkingu. Można by spokojnie zmienić nazwiska głównych bohaterów i nie zrobiłoby to większej różnicy. Dla mnie to piękna i wzruszająca opowieść o miłości, walce o nią i w końcu uświadomieniu sobie, że coś po drodze nie wyszło i rozstaniu. Na pewno można zaryzykować stwierdzenie, że gdyby film był oparty na wspomnieniach Hawkinga, to wyszedł trochę inaczej. Nie czytałem książki Jane Hawking, ale z lektury autobiografii Hawkinga wnioskuję, że film znacząco by się nie róznił. Nawet sam prof. Hawking po seansie stwierdził, że „film jest zasadniczo prawdziwy”. 🙂
Co do dwójki głównych aktorów, to Eddie Radmayne i Felicity Jones spisali się znakomicie moim zdaniem. Radmayne znakomicie pokazał postępującą chorobę, a umieszczenie go na wózku i praktyczne unieruchomienie nie przeszkodziło mu pokazać emocji. Uważam, że za tą rolę powinien dostać Oscara, a jeśli go nie dostanie to Akademia po raz kolejny upadnie w moich oczach. Jeśli chodzi o Felicity Jones to nie mam do niej żadnych zarzutów. Pokazała, że mimo filigranowej figury potrafi zagrać silną kobietę, która mimo przeciwności losu się nie poddaje. Dlatego jestem ciekaw plotek o angażu w spin-offie Gwiezdnych Wojen.
Na pytanie czy udało się twórcom pokazać ten słynny charakter profesora Hawkinga, odpowiadam: tak, udało się. Radmayne i scenarzyści wpletli w film kilka scen pokazujących to legendarne już ciepłe poczucie humoru i dystans do siebie i swojej choroby, które tak dobrze znam z książek Hawkinga. Cieszę się, że znalazło się miejsce dla zakładu z Kippem Thornem, choć zakładów w życiu Hawkinga było więcej.
Jednak największe wrażenie zrobiło na mnie zestawienie postaci Jane i Stephena w ich podejściu do religii. Stephen Hawking, zadeklarowany ateista i Jane Hawking, osoba głęboko wierząca, dla której religia staje się ucieczką od codzienności. Dla mnie był to taki fundament tego filmu. Scena, w której Hawking daje Jane „ten moment” by za chwilę się wyprowadzić rozwaliła mnie na łopatki. W wielu momentach scenarzystom udało się ze mnie wycisnąć łzy, a chyba o to chodzi. Film jest po to by wzbudzić w nas emocje.
Podsumowując nie uważam „Teorii wszystkiego” za rozczarowanie. W moim odczuciu to niezwykle piękna i wzruszająca opowieść o miłości. Mam nadzieję, że zostanie obsypana Oscarami 🙂
Uwielbiam Twoje komentarze, nie raz to już chyba pisałem. :-] Kompletnie inne wrażenia, inny punkt widzenia – świetnie spisane. Jak wrócę do domu, postaram się szerzej odpisać – mam do Ciebie kilka pytań w zakresie Twoich wrażeń.