Kiedy piszę o rozmaitych Amerykańskich/Europejskich grach, nachodzi mnie pewna refleksja. Na ogół do streszczenia fabuły wystarczy jeden prosty akapit i po sprawie. A czasem, jak w przypadku takiego na przykład „Uncharted” starcza stwierdzić, że to taki „Indiana Jones” i też już w sumie wszystko wiadomo. Natomiast gdy czasem piszę o czymś japońskim, sprawa nie wygląda już tak prosto. A w przypadku „Gravity Rush”… nawet nie wiem, od czego zacząć.
Główną bohaterką jest Kat, która sama nie wie, kim jest. Właśnie obudziła się na ulicy, a że był przy niej kot, to teraz nazywa się, jak się nazywa – jako się rzekło: Kat. Dzięki temu, że owa dziewoja nie ma pojęcia, gdzie jest, gracz ma okazję razem z nią poznawać świat gry od podstaw. A jest co poznawać. Hicksville jest zawieszoną w swoistej nicości metropolią, która swoje najlepsze dni ma już chyba za sobą. Ostatnio mieszkańcy muszą się borykać z coraz groźniejszymi sztormami grawitacyjnymi oraz z potworami z innych wymiarów, Nevi. Sytuacja stała się do tego stopnia krytyczna, że część miasta została pochłonięta przez szczeliny grawitacyjne, przez co wiele osób straciło dach nad głową, a często i rodzinę. Jak się pewnie domyślacie, kluczową rolę w odzyskaniu utraconych ziem odegra nie kto inny, jak właśnie Kat. Szybko okazuje się, że dziewczyna jest jedną z nielicznych istot, które potrafią naginać prawa fizyki zgodnie ze swoją wolą, zaś grawitacja działa dokładnie w tym kierunku, w którym Kat sobie zażyczy.
Pewnie zadajecie sobie to pytanie, więc od razu odpowiem – tak, Kat można przebrać w tradycyjny strój japońskiej licealistki, zaś spora część przeciwników ma macki. Jeden nawet wygląda jak… Sami wiecie jak. I jest gigantyczny. I trzeba ko kopać. Nieważne. Jak to mówią, można wypędzić twórcę gier z Japonii, ale nie wypędzisz Japonii z twórcy gier. Czy jakoś tak.
Wszystko, co opisałem Wam powyżej, to jedynie przedsmak wszystkich szalonych rzeczy, które przygotowali twórcy. „Gravity Rush” to jedna wielka jazda bez trzymanki – czasem bardziej metaforycznie, czasem bardziej dosłownie. Mamy tu przypadkowe spotkania z Kreatorami Wszechrzeczy, swobodne spadanie wzdłuż Pnia Świata i całą masę innych, dziwacznych, japońskich pomysłów. I wiecie co? To wszystko ze sobą gra. „Gravity Rush” ma wszystko to, co można znaleźć w dobrym anime. To mieszanina najdziwniejszych motywów, które nie powinny się nikomu nawet przyśnić, a co dopiero stanowić fundament jakiejkolwiek gry. A jednak ktoś potrafił to szaleństwo przetłumaczyć na dobry scenariusz z bardzo solidnym zapleczem mechanicznym.
Co się tyczy owego zaplecza mechanicznego, to od razu można śmiało powiedzieć jedno – widać, że jest to gra robiona dokładnie pod PS Vitę, a twórcy postanowili sobie za cel wykorzystanie absolutnie wszystkich elementów charakterystycznych dla tej konsoli. Przygotujcie się na to, że Vitę będzie wychylali, miziali i z przodu, i z tyłu, a także będziecie nią czasem miąchali. Czy wszystkie te pomysły są dobrze zastosowane? Niestety, nie zawsze. W kilku przypadkach powiedziałbym, że twórcy po prostu na siłę chcieli wykorzystać jakiś „feature” konsolki. Dla przykładu, etapy „ślizgane” wymagają trzymania kciuków na ekranie dotykowym i wychylania Vity w celu zmiany kierunku „jazdy”. Innymi słowy, w tramwaju raczej w „Gravity Rush” nie pogracie.
Pomijając tego typu drobne felery, gra została świetnie przygotowana. Założenia w zakresie zabawy z grawitacją były naprawdę ambitne i pole do wyłożenia się było przestronne. Ekipa z SCE Japan poradziła sobie jednak ze wszystkimi wyzwaniami wprost wybornie, dzięki czemu latanie po zawieszonej w pustce metropolii to przyjemność. Trochę mniej frajdy sprawiały mi niektóre dodatkowe wyzwania, które wymagały śrubowania wyników. Wtedy czasem wychodziło na jaw, że sterowanie sprawdza się świetnie w wątku fabularnym, który rzadko nakłada na gracza jakieś szczególnie stresujące wymogi (nawet jeśli pojawiają się ograniczenia czasowe na wykonanie jakiejś czynności, to nie są one zbyt surowe). Natomiast gdy niezbędna byłą precyzja w zaliczaniu punktów kontrolnych ze stoperem w ręku, to wtedy można było poczuć lekką frustrację. Sam jednak jestem umiarkowanym fanem tego typu wyzwań, więc nieszczególnie się tym faktem przejąłem.
Graficznie „Gravity Rush” prezentuje się świetnie. Może nie wyciska ostatnich soków z Vity, ale jest od początku do końca wykonane w bardzo solidny, konsekwentny sposób. Twórcy postanowili pobawić się starym, dobrym cel-shadingiem, który, jak się okazało, świetnie współgrał z koncepcją świata i komiksowym pomysłem na przerywniki fabularne między misjami. Jeśli czegoś mi brakowało w oprawie audio-wizualnej, to większej liczby nagranych dialogów. Większość konwersacji wykorzystuje zwykłe „dymki”, co samo w sobie nie jest złe. Po prostu grając w produkt tak bardzo japoński, brakowało mi trochę charakterystycznej intonacji aktorów.
„Gravity Rush” jest na razie bodaj najciekawszym exclusivem, jakiego miałem okazję ograć na PS Vicie. Jest to też gra, która świetnie zaspokoiła moją potrzebę na „japońskość”. To genialna odskocznia od gier amerykańsko-europejskich i świetne odświeżenie po ukończeniu tych wszystkich „Unchartedów” i „God of Warów”. Uprzedzam tylko, że jest to tytuł, który lepiej sobie zostawić na granie w domu. Mimo że PS Vita jest przenośna, sama gra już szczególnie przenośna nie jest.
Persona 4 Golden. Play it.
Ogólnie, Gravity Rush to dla mnie jeden z tych tytułów ciągle wydłużającej się listy gier, które trzeba kupić i ograć. Miałem przyjemność sprawdzenia tego przez jakąś godzinę i zrobiła na mnie wrażenie głównie przez wykorzystywanie ficzerów Vity, których niewiele gier w pełni (ani tym bardziej dobrze) wykorzystuje.
Gravity Rush i Tearaway podskoczyły właśnie na czoło listy, bo chyba nadszedł czas uzupełniania tytułów na Vite. Mimo wszystko zbyt mało tytułów na nią ograłem.
I jak już pisałem, zawsze niezmiernie mnie cieszy gdy zatapiasz się w jakąś produkcje wprost ociekającą daleko wschodnim pochodzeniem 🙂
Tak, Persona zdecydowanie kiedyś tak. ;-] W 2015 mam silne postanowienie, żeby kasy na gry nie wydawać (mam sporo tytułów do nadrobienia, a PS Plus ciągle dorzuca nowe), ale w przyszłości muszę ten temat obadać. Mam też już na dysku stacjonarki Ni No Kuni – Wrath of the White Witch dzięki Boromiemu. Ponoć świetne, więc chętnie sprawdzę. :-]
Ach, Tearaway też jest na mojej liście do nadrobienia.
Jeszcze wracając do Gravity Rush – nadal nie usunąłem go z dysku i chodzi za mną podejście do platyny, ale obawiam się, że od niektórych wyzwań można osiwieć.
JAPONIA.
*mruży oczy*
*piorun w tle*
Japonia ma zdecydowanie swój szczególny urok. ;-]