Bardzo doceniam filmy, którym udaje się zachować tajemnicę przed premierą. I nie chodzi mi tu o okazjonalne wycieki, które mogą zdarzyć się każdemu – w ich przypadku mogę po prostu zdecydować, że nie chcę ich czytać. Mowa o trailerach, będących dwuminutowymi streszczeniami, strzelającymi na lewo i prawo kolejnymi fabularnymi zawijasami. W przypadku „Interstellar” miałem bardzo silne wrażenie, że Christopherowi Nolanowi zależało, żeby widz sam odkrywał jego najnowszy film – na seansie, a nie przed. Dlatego też w pierwszej części tej recenzji nie znajdziecie – w zakresie fabularnym – absolutnie nic, czego by nie było na trailerze, albo na plakatach. Zaś w drugiej części sobie trochę popłynę, tak jak czasem lubię.
Główny motyw filmu dobrze podsumowuje zdanie, które i pada w trakcie seansu, i pojawia się, bodaj, na plakatach, przynajmniej niektórych. Parafrazując: ludzkość urodziła się na ziemi, ale wcale nie musi na niej umrzeć. Nasza planeta ma nas wyraźnie dosyć; ciężko się jej dziwić. Zniszczyliśmy ją, ograbiliśmy, a teraz jesteśmy ofiarami jej bezwiednej zemsty. Od wielu lat brakuje żywności, zaś wysiłki całego społeczeństwa skupione są na tym, by było co włożyć na grilla. Ratunku na Ziemi już jednak szukać nie możemy – na odwrócenie losów na tej planecie jest już za późno. Musimy więc znaleźć bezpieczną przystań gdzie indziej.
„Interstellar” – w bardzo pozytywny sposób – kojarzy mi się z wieloma innymi dziełami popkultury, które widziałem przez lata. Ma w sobie coś z „Odysei kosmicznej” Kubricka i niezbyt popularnego, acz genialnego według mnie, filmu S-F „Kontakt”. W którym też zresztą grał Matthew Mcconaughey. Gdy jednak minął półmetek seansu i powoli leciałem w kierunku finału, zacząłem mieć inne skojarzenia – przyszło mi na myśl genialne anime „Cowboy Bebop” – Spike i Cooper (Matthew Mcconaughey) jakby mieli ze sobą trochę wspólnego. Ba, w pewnym momencie przeszło mi przez myśl bardzo ciepłe skojarzenie ze „Star Wars”, ale o tym więcej w drugiej części tekstu.
Zdecydowaną wizytówką najnowszego filmu Nolana jest oprawa wizualna. Jeden z przedstawicieli ekipy od efektów specjalnych ponoć powiedział, że pracował przy komediach romantycznych, w których było więcej dosztukowanych elementów niż w „Interstellar”. I, według mnie, to widać. To trochę jak z pierwszym „Obcym” – te filmy nigdy się nie zestarzeją, ponieważ podczas ich kręcenia eksplodowała cała masa styropianu, a bohaterowie biegali po gigantycznych, kartonowych hangarach, a nie zielonej pustce. I ten styropian do spółki z kartonem przeradzają się w niesamowite, wiarygodne widowisko. Ponoć tak pięknie kosmosu nie pokazał jeszcze nikt – a przynajmniej sam nie widziałem lepiej zrealizowanej wizji międzyplanetarnej pustki.
Do listy atutów bez najmniejszych wątpliwości dopisuję aktorstwo. Cieszy mnie, że Nolan ma już „swoich aktorów” – bardzo lubię, gdy w kinowym świecie tworzą się takie więzi między obsadą a reżyserem. Tym razem z twarzy już znanych pojawili się, jak zwykle świetni, Anne Hathaway i Michael Caine. Towarzyszył im wspomniany przed chwilą Matthew Mcconaughey, który odbudował mojego zaufanie do jego możliwości aktorskich rok temu, przy okazji „Dallas Buyers Club”. Tu po prostu potwierdził, że tamten niezwykle udany występ nie był jednorazowym wybrykiem – Mathew już chyba nie wróci do komedii romantycznych, przynajmniej tych najprostszych. I dobrze mu tak. I dobrze nam tak. Dodam jeszcze, że niezmiernie się ucieszyłem maleńką rolą Tophera Grace’a, którego chciałbym częściej widywać. Naprawdę nie winię go za najgorszego możliwego Venoma na świecie – był niewłaściwym aktorem, na niewłaściwym miejscu. Chciał się wybić, a utonął – ciężko biedaka w pełni za to winić.
Trzeba tu jeszcze dodać, że „Interstellar” traktuje skrót „S-F” bardzo poważnie. Mamy tu sporo „fiction” i… jeszcze więcej „science”. To nie jest kolejna produkcja, w której nauka kończy się na maniakalnym katowaniu ekranu dotykowego jakiegoś przedziwnego komputera, który z niezrozumiałych przyczyn ma na pokładzie ciągle zainstalowanego DOS-a. Nolan postarał się, żeby pod filmem były podwaliny naukowe i wyszło mu świetnie. A czy owe podwaliny są bezbłędnie logiczne – jako osoba znająca temat pobieżnie, nie zauważyłem niczego, co by zakopało moją wiarę w świat przedstawiony pod grubą warstwą ziemi. Osoby mocniej siedzące w fizyce pewnie coś wychwycą, ale myślę, że całość i tak łykną jak młode pelikany – takie filmy trafiają się raz na wiele lat.
Niestety, nie wszystko jest tak doskonałe, jak wszystkie opisane powyżej elementy. Gdyby tak było, „Interstellar” byłby filmem uniwersalnie dobrym, który nie trafiałby w gust chyba tylko osób skrajnie uczulonych na S-F. Widać, że to jest film od początku do końca zrobiony przez jedną osobą – Christophera Nolana, wiadomo. Wrażenie tak pełnej spójności miałem ostatnio chyba tylko wtedy, gdy czytałem „Weapon X” Barry’ego Windsora Smitha. I to jest świetne. Natomiast dobrze by było, gdyby… na scenariusz rzucił okiem jednak jeszcze ktoś inny niż tylko brat reżysera, współautor scenariusza. Niektóre sceny czy dialogi są napisane tak, że ciężko je nazwać „koncepcją artystyczną”, a już raczej podchodzą pod „zwykły błąd”. Szczególnie wybijają się tu na pierwszy plan wątpliwe motywacje niektórych postaci w pierwszej części filmu i pewien monolog Anne Hathaway, w którego sensowność nie wierzyła najwyraźniej sama autorka. I muszę to uczciwie przyznać – te sceny naprawdę mogą zadusić „willing suspension of disbelief” u wielu widzów. psując odbiór całego filmu. Mnie ten los nie spotkał, ale innych widzów, sądząc po reakcjach, już owszem tak.
Nie zmienia dla mnie to jednak faktu, że uważam „Interstellar” za film kompletny, film, w którym się po prostu zakochałem. Ten seans to była dla mnie wielka przygoda, której końca nie potrafiłem przewidzieć. I nie chciałem przewidzieć! Chciałem go odkryć i przeżyć. Dlatego, nawet gdybym w ogólnym rozrachunku nie kupił koncepcji Nolana, seans uznałbym za czas świetnie spędzony. Jest to też powód, dla którego uważam, że „Interstellar” po prostu warto dać szansę. Tak, istnieje taka możliwość, że film Wam się nie spodoba, gdyż ma słabsze strony. Ale z drugiej strony… istnieje też szansa, i to spora, że będzie to jeden z najlepszych Waszych seansów w tym roku.
See you, Space Cowboy
Na deser chciałem się podzielić kilkoma luźniejszymi przemyśleniami. Ostrzegam jeszcze raz, na wszelki wypadek – będą spoilery, więc nie czytajcie dalej, jeśli filmu jeszcze nie widzieliście.
Wszyscy, którzy nie widzieli, już sobie poszli? OK, to lecimy.
Na dobry początek chciałbym się uporać z dwiema scenami, które, według mnie, wypadły najgorzej i naprawdę mogą popsuć seans. Pierwszą z nich jest pożegnanie Coopera i Murph. Najpierw dostajemy długie, trwające tak na mojego „czuja” ok. pół godziny wprowadzenie w świat przedstawiony. Obserwujemy życie codzienne bohaterów i to, jak muszą walczyć o przetrwanie. Start jest leniwy, ale w dobrym stylu – pozwala poczuć klimat nolanowskiej Ziemi. I nagle następuje przyśpieszenie – odkrycie tajnej bazy NASA, krótkie namawianie Coopera by został pilotem i… już. Cooper postanawia wylecieć, a scena pożegnania z Murph, wygląda tak, jakby w domu spędził łącznie pięć minut. Nie ma żadnego uzasadnienia, czemu musi wszystko rzucić aż tak nagle. Co więcej, praktycznie całkowicie został w tej sytuacji pominięty również syn i teść, którzy do tej pory grali w filmie ważne role. Wydźwięk sceny był mnie więcej taki: kocham was nad życie… ale w sumie to jednak nie kocham, żegnajcie. Można to było dużo lepiej napisać.
Druga scena, z którą mam straszny problem, to ta, w której ex Kobieta Kot mówi o miłości. Choć rozumiem i emocje, i sens, kryjące się za tą sceną, to sam monolog został napisanie wręcz strasznie. Do tego stopnia brakowało mu wiarygodności, że sama Anne Hathaway wyraźnie nie wierzyła w to, co mówi. Pomysł na spojrzenie na siłę miłości jako na mierzalną wartość, która nie została jeszcze zbadana, wydał mi się niesamowicie ciekawy. Ale też pojawił się w filmie nagle, trochę znikąd i przy okazji zburzył budowany dotąd wizerunek dr Brand jako twardo stąpającej po ziemi pani naukowiec. Oczywiście, taka dekonstrukcja postaci potrafi być bardzo ciekawa, ale tylko wtedy, jeśli są pod nią odpowiednie podwaliny – tutaj zaś miałem wrażenie, że temat miłości został trochę wyczarowany niczym królik z kapelusza.
Te dwie rzeczy gryzły mnie zdecydowanie najbardziej. Jak już jednak pisałem wcześniej – w trakcie seansu po prostu je przyjąłem i nie popsuły mi one zabawy. Ale jeśli ktoś od filmu się odbije, to obstawiam, że w szczególności druga z omawianych scen może być ku temu powodem (a później nastąpi już szybkie spiętrzenie, ponieważ reszta filmu posypie się jak domek z kart, jeśli nie kupimy tej koncepcji).
To są de facto moje jedyne problemy z „Interstellar”. Znacznie więcej jest kwestii, które mnie w nim zafascynowały. Tu z kolei chciałbym się odnieść do specyficznych emocji i skojarzeń, które wzbudził we mnie przede wszystkim finał.
Po pierwsze, od pewnego etapu seansu postać Coopera naprawdę zaczęła mi się kojarzyć ze Spike’iem z „Cowboya Bebpopa”. Miał w sobie coś z jego nonszalancji, hardości i finezji. co było pięknie pokazane podczas finałowych manewrów statkiem kosmicznym oraz w scenie poprzedzającej „nurkowanie” w czarnej dziurze. Przy niektórych ujęciach aż mi się marzyło, żeby zamiast – skądinąd świetnej – muzyki Hansa Zimmera popłynęły z głośników kompozycje Yoko Kanno. Fanowski montaż „Space Lion” ze scenami z „Interstellar” przyjąłbym z otwartymi ramionami.
Najdziwniejszym skojarzeniem, jakie miałem, było zaś to z… „Gwiezdnymi wojnami”. Owa myśl pojawiła się dopiero na sam, koniec, gdy Cooper, wraz z TARS-em, kradł statek kosmiczny, by udać się w samotną podróż. Wypisz, wymaluj – Luke Skywalker, w szczególności w wersji znanej z „Expanded Universe” (vide „Trylogia Thrawna: Dziedzic Imperium”). Samotny, kosmiczny kowboj – a może w tym momencie już bardziej rycerz – ze swoim wiernym robotem przemierza galaktykę w jednoosobowym statku. Zaś brawura, z jaką wcześniej Cooper sterował Rangerem, nasuwała mi pewne skojarzenia z Hanem Solo i jego Falconem Milenium.
Od razu dodam – bynajmniej nie chodzi mi o to, że Nolan świadomie czerpał ze „Star Wars” albo się na nich wzorował. To po prostu moje – chyba trochę dziwne – skojarzenia, którymi chciałem się podzielić.
Właśnie przez tę mnogość nawiązań – z których część istnieje na pewno tylko w mojej głowie – „Interstellar” podobał mi się aż tak bardzo. W moich oczach zyskiwał na tym pięknej głębi, opowiadając o podróży kosmicznej na wielu płaszczyznach. Przedstawiał ją jako romantyczną podróż odkrywcy, ale i jako tragedię ojca, który już mógł już nigdy nie zobaczyć swoich dzieci. Pięknie ewoluowała tu postać Coopera, który z inżyniera stał się farmerem, a następnie odżył jako kowboj. Skończył zaś jako rycerz, który pędził na pomoc damie w opresji, odjeżdżając w kierunku zachodzącej czarnej dziury.
Kolejny bardzo ciekawy wpis o tym filmie, chyba już czas wybrać się do kina 🙂
I jak, film zaliczony? Jak wrażenia? :-]
Nie było czasu jeszcze niestety :/
Może uda się na DVD nadrobić w takim razie. :]
Mi osobiści film się podobał i nie mam do niego jakiś większych zastrzeżeń. No może tak jak Ty z kilkoma scenami i dialogami 🙂 Bardzo dobry film, nie wybitny ale na pewno wart obejrzenia…
Tak, obejrzeć zdecydowani warto. W szczególności, jeśli komuś przez ostatnich kilka lat brakowało „science” w filmach S-F. ;-]
Nie ogladalem co prawda 'Kontaktu’, ale moge smialo polecic, ksiazke o tym samym, tytule, na ktorej sadzac z opisu oparto film (nie wiem na ile wiernie).
Chociaz dodam, ze nie odmawiajac Saganowi umiejetnosci, to watek pierwszego kontaktu, zostal dokumentnie zaorany w 'Slepowidzeniu’ Wattsa.
O, w takim razie sprawdzę wersję literacką, jestem ciekawy, dzięki. :-]
A przez „zaorany” rozumiesz np. „spartolony”? Wolę się upewnić, ponieważ „Ślepowidzenie” chciałem w końcu przeczytać. ;]
Moze tak:
Sagan napisal dobra ksiazke o pierwszym kontakcie.
Watts napisal genialnia ksiazke o pierwszym kontakcie.
OK, dzięki za dookreślenie, ponieważ miałem problem z interpretacją „zaoranego”. Cóż, czyli Wattsa koniecznie trzeba poznać, dzięki.
Obejrzałem właśnie Interstellar.
Niezły film nie powiem – praktyczne efekty, piękne widoki, dobre aktorstwo, niezła fabuła.
Bolą mnie te wydumane „Nolanizmy” że wszystko jest takie istotne, cel w życiu, przeznaczenie i inne tego typu pierdoły. Ale się przyzwyczaiłem.
Nie ogarniam za to czemu ludzie wszędzie piszą że „film zmusił ich do myślenia”, „trzeba obejrzeć parę razy” itp.
No serio? Film nie jest aż tak skomplikowany, da się go ogarnąć za pierwszym podejściem. Czy to pisały jakieś hamburgery i gimby?
To, co mi zepsuło trochę film to pierdzielenie że miłość jest jakimś pomostem temporalno-kwantowym czy coś. Jezu. No i to że koleś przeżył wejście w horyzont zdarzeń, a nie zamienił się w sznur atomów.
Ale ogółem bardzo na plus.
Zdecydowanie się zgadzam, że raz wystarczy – to jest świetny film, ale nie jest tak pokręcony, by potrzebne było wielokrotne obejrzenie.
A „nolanizmy”… cóż, fragment o „sile miłości” to dla mnie najsłabszy punkt filmu. Nawet Anne nie wierzyła w to, co ma do powiedzenia…