Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Amped 3 – Tony Hawk na śniegu

A

Od dawna miałem wielką ochotę zagrać w coś, co byłoby można nazwać tak, jak tę recenzję – Tonym Hawkiem na śniegu. Bodaj rok temu miałem przyjemność grać w Shauna White’a, który choć niezły, prezentował jednak inną filozofię rozrywki. Może karkołomną, ale nie aż tak radośnie aracade’ową. Jak się okazało, żeby znaleźć to, czego szukałem, było trzeba się cofnąć aż do roku 2005 i pierwszych gier wydanych Xboxa 360. Ponieważ wtedy powstało Amped 3.

Z poprzednimi odsłonami serii nie miałem okazji się zetknąć – nie zostały wydane na next-genie Microsoftu, więc siłą rzeczy mnie ominęły. Warto za to zaznaczyć, że „trójeczka” jest exclusivem dla X360 – nie jest to żaden morderca pokroju co najmniej Crackdowna, o Gears of War nie mówiąc, ale i tak nie wypada takiej informacji pominąć. Czym zaś jest sama gra? Cóż, najlepiej byłoby użyć tu kilku solidniejszych wulgaryzmów, żeby opisać nie tylko szalone ewolucje, które wykonujemy, ale też totalnie pokręconą i – nie bójmy się tego słowa – chorą otoczkę. Wybaczcie łacinę, ale trzeba scenarzystom oddać sprawiedliwość: są po prostu posrani. Bardzo i najwyraźniej od dziecka.

Cały wątek fabularny z pozoru jest tak typowy, jak tylko się da. Ot, ty, graczu, wraz z kilkoma kumplami-snowboardzistami chcecie opanować wszystkie pobliskie stoki. Jednak już po pierwszych kilku przerywnikach filmowych można poczuć, że kroi się coś grubszego. Za najlepszy przykład posłuży chyba jeden ze zleceniodawców, który jest… gadającą, nadziewaną świńską głową nabitą na grubą sprężynę i poruszającą się na desce z kółkami. Serio. Zero ściemy. Nic a nic. I to jest jeszcze mało, Amped raczy nas takimi przerywnikami między prawie wszystkimi misjami fabularnymi. Zresztą, same zadania też bywają nie mniej ekscentryczne. Raz przyjdzie wam się włamać do bazy wojskowej, grindując po wielkich kablach i unikając buszujących w śniegu… rekinów. Don’t ask.
Innymi słowy można całość podsumować w prosty sposób – wstawki fabularne są tak chore, że przebijają scenariusze do wszystkich części Tony’ego Hawka. Razem wziętych i podkręconych do kwadratu. Nie raz i nie dwa naprawdę szczerze się dławiłem śmiechem, ale takie podejście miało też swoje wady. A raczej jedną wadę, lecz poważną. W pewnym sensie Amped 3 jest jak Metal Gear Solid 4. Gdyby oglądać wszystkie filmiki, ich czas byłby chyba nie wiele krótszy od tych kilku godzin, których potrzeba na pokonanie zadań fabularnych. Może trochę przesadzam – ale tylko trochę – ale takie stężenie absurdu zaczyna po prostu męczyć. Do tego stopnia, że cut-scenki bardziej irytują niż śmieszą i z dziką satysfakcją korzysta się z opcji ich przerwania. Trzeba za to twórcom pogratulować innej rzeczy – to pierwsza gra sportowa, w której napisałem dwa akapity o fabule. To też coś.

Dobra, kiedy ten wątek mamy już za sobą, można spokojnie przejść do esencji rozgrywki, czyli… cóż, rozgrywki. Jeśli graliście kiedyś w Tony’ego Hawka, można sprawę określić w krótkich, żołnierskich słowach – to jest dokładnie to, co by się otrzymało, gdyby pan Hawk odkręcił sobie kółka. Finito – idźcie i grajcie! Domyślam się jednak, że może być kilka osób, które są mniej zaznajomione z tematem, więc im należy się bardziej rozbudowane wytłumaczenie. Przygoda z Ampedem, jako się rzekło, jest skrajnie arcade’owa. Wszystkie tricki, które w nim zrobicie, są biletem na ekspres do szpitala w świecie realnym. I dlatego jest to takie fajne! Podwójne salta w tył przy co drugiej okazji czy astronomiczne obroty połączone z jakimś grab trickiem to tutaj norma. Sterowanie jest zaś maksymalnie uproszczone. Naszym snowboardzistą kierujemy za pomocą lewego analoga, zaś po wybiciu się w powietrze przyciski po prawej stronie pada umożliwiają nam robienie kombinacji. Warto też dodać, że w przeciwieństwie do serii THPS, grindy wykonują się „same” po wskoczeniu na jakąś krawędź. Całość jest bardzo prosta do opanowania i naprawdę intuicyjna. Na szczęście, zabrakło miejsca na jakieś poważniejsze błędy z detekcją kolizji. Osobiście, żadnego nawet nie zauważyłem. Pewnie nie zmieściły się na płytce.

Wspomniałem już, że główny tryb gry starcza na kilka godzin – tak konkretniej, to na około sześć. Gdy się z nim uporamy, będziemy mieli już dostęp do wszystkich stoków i zadań dodatkowych. A tych jest łącznie 240! Jak więc łatwo się domyślić, jeśli tylko mamy ochotę na osiągnięcie 100% w rubryce „completion”, to czasu musimy poświęcić znacznie więcej. Nie mogę też pominąć kwestii otwartości świata. Tak, na stokach mamy pełną dowolność jazdy, swoisty free-roam. Jeśli chcemy zacząć jakieś zadanie, po prostu musimy do niego podjechać. Obszary są ciekawie zaprojektowane i poszczególne miejscówki bardzo się od siebie różnią. Jest tu jednak pewien problem – stok nigdy nie będzie aż tak ciekawy, jak dobrze zaprojektowane ulice miasta. Dlatego też o ile trzaskanie kolejnych podobnych w założeniach zadań było naprawdę ciekawe w serii Tony’ego Hawka, gdyż miały miejsce w bardzo różnorodnych warunkach, o tyle w Ampedzie jest już z tym trochę słabiej. Po wykonaniu kilku wyzwań zawsze miałem ochotę przetknąć je jakimś zadaniem fabularnym dla urozmaicenia. A że te się ostatecznie skończyły, nie miałem ochoty finiszować wszystkich zadań pobocznych, gdyż z czasem stały się zbyt monotonne. Niestety. Fakt, że typów konkurencji też nie ma zbyt wielu, nie pomaga.

Urozmaiceniem dla samej jazdy na desce są sanki i skuter śnieżny. O ile sanki faktycznie są tylko dodatkiem, który jest wykorzystany w paru zadaniach dodatkowych, o tyle skuter pojawia się też podczas podążania tropami fabuły. W pierwszym przypadku naszym zadaniem zawsze jest rozpędzenie się i… możliwie bolesne wylądowanie na jakimś drzewie czy innym kamieniu. Nie raz zdarzyło mi się sturlać z pół stoku – wrażenia naprawdę gwarantowane! Co zaś się tyczy maszyny spalinowej, na ogół dostajemy w związku z nią wyzwania czasowe, czasem połączone z robieniem jakichś prostych tricków. Możemy z niej również korzystać do znacznie szybszego przemieszczania się po zaśnieżonych obszarach, co naprawdę jest pomocne.

Aspektem, którego za to w ogóle nie muszę się czepiać, jest oprawia audio-wizualna. Dzięki temu, że grafika została lekko stylizowana na komiksową, nie zestarzała się przez te minione cztery lata. Nie obraziłbym się, gdyby tak wyglądały gry z serii TH, którym przez ostatnie kilka wydań naprawdę brakowało urody. Modele są dosyć złożone, gładkie i pokryte niezłymi teksturami, ale robią raczej karykaturalne wrażenie, dzięki czemu oprawa nabrała charakteru. Pierwszej klasy jest również animacja postaci, wliczając w to również liczne i bolesne upadki. Co zaś się tyczy muzyki, dostaliśmy swego rodzaju standard, czyli mniej popularne kawałki rockowych kapel. W sam raz do jazdy na desce. I nawet po tych kilku czy kilkunastu godzinach nie nudzą się.

Podsumowanie tej recenzji nie jest sprawą aż tak prostą, jakby się wydawało. Fabuła, choć rozbudowana, zachęca do możliwie szybkiego przeskakiwania kolejnych absurdalnych przerywników. Zadań mamy od groma i ciut-ciut, ale po wykonaniu około stu niestety zaczynają po prostu nużyć. Dobrze, że takiego dualizmu jakościowego nie doświadczyłem przy oprawie, ponieważ musiałbym się przed przyznaniem ostatecznej oceny powiesić na sznurówce i pociąć marchewką. Jako że bardzo duże znaczenie ma dla mnie fakt, iż jest to najlepszy tytuł z jakże niszowego gatunku, jakim jest „Hawk on ice”, wystawiam ostatecznie mocną ósemkę. Amped 3 jest „jakiś”, a nie „nijaki” i trzeba to nagrodzić.

05.08.2009. Tekst został napisany na zlecenie portalu Gaminator.pl.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x