Są takie filmy, po obejrzeniu których się zastanawiam… gdzie jest moje trzysta baniek? Najnowszy „Hercules” z królem Wrestlingu, Królem Skorpionem, Dwayne’em Johnsonem jest właśnie taką produkcją. Kosztował sto milionów dolarów, zaś twórcom udało się bezbłędnie osiągnąć urok… produkcji telewizyjnej.
Jasne, efekty są zdecydowanie bardziej wygładzone, kostiumy mniej plastikowe, ale sama kompozycja obrazu robiła na mnie wrażenie, jakbym oglądał popularny kiedyś serial o synu Zeusa, który leciał kiedyś w telewizji. Serial kiedyś leciał w telewizji, nie syn Zeusa.
Pomijając raczej koślawy scenariusz, z którego i tak dało się jeszcze sporo wycisnąć, chyba najbardziej bym za ten stan rzeczy obwiniał reżysera albo kogokolwiek, na kogo został scedowany obowiązek dobierania ujęć. Te były tak nudne i mało kreatywne, że powinny dostać własną kategorię na konkursie dla kiepskich filmów. Kiedy fabularna konstrukcja aż skrzypi od sztampy, trzeba ratować całość widowiskowością. A wiadomo, że kiedy współczynnik rozrywkowości jest odpowiednio korzystny, na sztampę i tak nikt nie zwróci uwagi, słusznie zauważając, że „nie o to chodzi w takich filmach”. Niestety, kiedy nie ma widowiska, miałkość fabularna i kiepsko skonstruowane dialogi zaczynają doskwierać w dwójnasób.
Krążę wokół tej historii i krążę, i się coś nie mogę dokrąż… dokr… nieważne. Nowy „Hercules” to taka typowa „prawda ukryta za legendą”. Już po pięciu minutach seansu dowiadujemy się, że w żyłach bohatera jednak nie płynie boska krew, a jednak koński testosteron, tak jak wszyscy publicyści z magazynów quazisportowych się domyślali. Swoją sławę Herakles zawdzięcza sprytnemu bardowi i wiernej kompanii, która za nim to choćby i w ogień poszła. Przy czym sam „syn Zeusa” bynajmniej nie jest ułomkiem i w walce radzi sobie wyśmienicie. Mimo wszystko jednak nie wykracza poza możliwości zwykłego śmiertelnika i do bycia półbogiem potrzebny jest mu odpowiedni marketing.
Do sławienia jego czynów twórcy postanowili wykorzystać… skrajnie uwspółcześnione słownictwo i styl prowadzenia dialogów. Zabieg ten charakteryzował się jednak taką jakością, że… nadal nie jestem przekonany, czy to była taka konwencja, czy po prostu aż tak źle napisany scenariusz. Niestety, owo uwspółcześnienie nie wniosło ze sobą żadnej wartości dodanej, żadnego gagu, żadnej ciekawostki. Twórcy przynieśli sobie niepasujące do niczego narzędzie i ostatecznie z niego nie skorzystali, pozostawiając jednak klamota na widoku.
Tak jak kocham takie kino, tak nawet ja wynudziłem się po prostu srogo. Jedynym walorem „Herkulesa” było podziwianie „arnoldowej” muskulatury Króla Skorpiona, który od czasu niedawnego „Sztanga i cash” „przytyrał” chyba jeszcze bardziej. Dwayne robił, co mógł, by pociągnąć film swoją charyzmą, ale nawet to było za mało, by uratować seans.
Rzeczywiście 😀 Widzę, że za specjalnie, to nawet nie miałeś o czym pisać 😛 Poczekam na „wypożyczalnię” chyba.
Nie wiem, czy kiedyś dostałem tak szybko komentarz po opublikowaniu tekstu na stronie. 😛 Dzięki za ustanowienie rekordu!
I tak, pisać za bardzo nie było o czym. ;]
„popularny kiedyś serial o synu Zeusa, który leciał kiedyś w telewizji. Serial kiedyś leciał w telewizji, nie syn Zeusa.”
Ba-dum-tss!
Smutne że tak ten film wygląda – wiązałem z nim wielkie nadzieje. Euhemerystyczna wizja mitów i w ogóle. Zaraz – to jednak są elementy paranormalne w tym, czy nie?
„Ba-dum-tss!”
W sumie sam mogłem dodać dźwięk perkusji, nie pomyślałem…
A co do elementów paranormalnych, to… raczej nie. Piszę raczej, ponieważ na końcu jest taki moment, że „Herkules zaczyna wierzyć we własną legendę”. Zrywa łańcuchy, przewraca posągi etc. Ale raczej całość wygląda, jakby się nafaszerował kokainą.
Chciałem iść na ten film – dzięki Tobie wiem, że nie warto 🙂
Polecam się na przyszłość! :]
Zgadzam się w 99% 🙂
Z ciekawości – a ten 1%? :]
Pewnie przeznaczył Fundacji Polsat.
Dla mnie film słaby, Dwayne Johnson napina swoją muskulaturę ale filmu nie ratuje, podobnie jak w przypadku FF5 czy G.I.Joe 2.
Na GI Joe 2 akurat bawiłem się całkiem fajnie, jeśli o mnie chodzi. :] Ale Herkulesa nie pociągnął…
G I Joe 2 ratował Komandor i Firefly 🙂
I kilka epickich scen – ja tak walka na zboczu góry. :]
OOoooo tak. I cięte riposty Snakeeyes’a. : )
I tak obejrzę.
Ale dzięki za ostrzeżenie, nie będę się nastawiał na coś wypaśnego. 😉
Tak, obejrzyj, ale się po prostu nie nastawiaj. I raczej olej kino, żal kasy na bilet. :]
Melduję się, obejrzałem i – kurde – podobał mi się. Nie jest to coś wspaniałego, nie wrócę do niego, ale nie żałuję poświęconego mu czasu. Zwrot fabularny nie był dla mnie oczywisty, chociaż gdy już nastąpił, to nie miałem wątpliwości, że tak powinno być. A przecież to charakteryzuje dobre zwroty akcji.
Nie nastawiałem się i proszę – była miła niespodziewanka. 🙂
http://omnesetnihilo.wordpress.com/2014/10/25/dwayne-hercules-johnson/
Cóż, zazdroszczę, że podeszło. ;-] Ja po tych trzech miesiącach już mało z filmu pamiętam w sumie… Z perspektywy czasu – strasznie nijaki był.
Zobaczymy, ile ja będę pamiętał po trzech miesiącach.
Jeśli nie zapomnę, to się wtedy w tej sprawie tu odezwę. 😉
Mijają kolejne miesiące od premiery filmu i naprawdę prawie nic już z niego nie pamiętam. ;]