Komiksy kręcące się wokół Hulka i jego krewnych nieszczególnie leżą w Kręgu moich zainteresowań. Choć muszę też przyznać, iż „Planet Hulk” w ostatecznym rozrachunku przeczytałem mimo wszystko z przyjemnością. Za „Samotną zieloną kobietę” wziąłem się zaś z dwóch powodów. Po pierwsze, była w składzie Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, dzięki czemu miałem do niej ułatwiony dostęp. Więc czemu by nie poznać? Po drugie zaś, zaciekawił mnie fakt, iż autorem scenariusza jest Dan Slott. Czyli, jak twierdzą niektórzy, w tym i ja, jeden z największych nemezis Spider-Mana. Intrygowało mnie, czy jakaś inna jego praca będzie w stanie mi się spodobać, czy też odbiję się podobnie, jak od, niestety, większości przygód Człowieka Pająka z ostatnich lat.
Po skończonej lekturze wiem jedno. Nie tylko nie podoba mi się to, co Dan Slott robi z życiem Petera Parkera, ale też, po prostu, nie leży mi jego styl pisania i poczucie humoru. Choć przyznaję, że kilka dialogów w „Samotnej zielonej kobiecie” mnie szczerze rozśmieszyło, to jednak 90% żartów suszyło mi kanapki w plecaku. I nie twierdzę tu bynajmniej, że jego praca jest uniwersalnie zła. Sam po prostu nie jestem w stanie jej docenić i kompletnie mi się nie podoba.
O czym traktują przygody She-Hulk? To historia Jenny Waters, która pracuje na dwa etaty. W jednym wcieleniu jest członkinią Avengers i regularnie chroni ludzkość przed organoleptycznym sprawdzeniem, jak się czuły dinozaury, kiedy intensywnie zajmowały się wymieraniem. Gdy zrzuca typowo-komiksowy pancerz kąpielowy i rezygnuje z zielonej opalenizny, przesiaduje w kancelarii prawniczej, poszerzając swoje kompetencje i łapiąc się za najtrudniejsze z trudnych spraw. Właśnie to zamiłowanie do skomplikowanych przypadków sprawiło, że dostała angaż w jednej z najbardziej prestiżowych kancelarii w Nowym Jorku. Ku jej zaskoczeniu, zajmowanie się typowymi malwersacjami podatkowymi to tylko część zleceń przyjmowanych przez nowego pracodawcę. Zdecydowana większość spraw to tak zwane tematy „niecodzienne”, gdyż kręcące się wokół… superbohaterów i rodzącej się gałęzi superprawa.
She-Hulk pod kierownictwem Dana Slotta – jak i kilku poprzednich autorów, o czym dowiadujemy się dzięki notkom towarzyszącym wydaniu w WKKM – to przede wszystkim komiks o charakterze komediowym. Choć niektóre z superbohaterskich starć stwarzają pozory powagi, to jednak i w ich przypadku najważniejszy jest ów autoironiczny wydźwięk, który w „Samotnej zielonej kobiecie” zdecydowanie gra pierwsze skrzypce. Jako się rzekło, niektóre dialogi między bohaterami szczerze mnie rozbawiły – ze szczególnym uwzględnieniem sceny, w której The Thing opisywał ważne dla kanonu superbohaterstwa cykliczne umieranie i powstawanie z martwych. Niestety, z mojej perspektywy takich godnych uwagi pomysłów było naprawdę niewiele.
Zaciekawił mnie też pewien fakt. Otóż, wychodzi na to, że Dan Slott przynajmniej niektóre żarty lubi opowiadać po dwa razy. Już w jednym zeszytów „Superior Spider-Man” zwróciło moją uwagę niezbyt wybredne naśmiewanie się z sygnału Batmana. Jak się okazało w trakcie lektury, podobny żart pojawił się właśnie w „Samotnej zielonej kobiecie”. Nie do końca wiem, co mam o tym myśleć, dlatego przytaczam to bardziej w ramach ciekawostki. Biorąc jednak pod uwagę, iż ów gag nie ucieszył mnie ani razu, przychylałbym się do opinii, iż Slott dokonał niezbyt lotnego autoplagiatu.
Mojego odbioru tego tomu Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela zdecydowanie nie poprawiła oprawa wizualna. Kreska Juana Bobillo jest zawieszona gdzieś między karykaturalnością a lekką inklinacją do realizmu, co sprawiało, że bardzo wiele kadrów wyglądało po prostu niezręcznie. Jakby autor jeszcze w trakcie pracy nad panelem nie mógł się zdecydować, w którym kierunku chce się ostatecznie udać ze swoją koncepcją. Może i lepiej mi się patrzyło na efekty jego pracy, niż na superbohaterskie gwałty Humberto Ramosa, ale z mojej strony nie można tego nazwać zbyt mocną rekomendacją. Sytuację poprawiły ostatnie dwa zeszyty, którymi zajmował się Paul Pelletier.
Nie do końca rozumiem, czemu „Samotna zielona kobieta” trafiła do kolekcji, która mianuje się wielką. Czy ta historia pokazuje jakiś istotny etap w rozwoju Marvela? Jeśli odpowiemy na to pytanie twierdząco, to wyjdzie na to, że zasadniczo wszystko może trafić do tego zestawu. Omawiane przygody She-Hulk są komiksem… zwykłym. I to o bardzo ograniczonej istotności dla całego uniwersum. To zdecydowanie nie jest najgorsza historia, jaką czytałem, ale też wolałbym coś bardziej znaczącego na jej miejsce.
Tak jak dla Kapitana Ameryki największym wrogiem jest Lód, a za nim Red Skull, tak dla Spider Mana nemezis jest Dan Slott a za nim Doctor Octopus.
I owszem, rysunki nie są najlepsze – a i tak już wolałbym Ramosa niż te panele co ci kiedyś pokazywałem.
A co do Wielkiej Kolekcji – takie rzeczy wstawiają a Ultron Unlimited i Kang Dynasty jeszcze nie ma? Nie wspominając o serii Black Panther Priest’a.
Rozumiem, że te trzy wymienione przez Ciebie tytuły warto przeczytać? :]
Warto, tylko pierwsze dwa są tak rozbudowane, że żeby załapać całościowo o co chodzi, trzeba posiłkować się Wikipedią.
No ale taki urok rozbudowanych uniwersów.
OK, zapamiętam sobie, dzięki :] Tym bardziej mnie ciekawi, że nie znam tych bohaterów za bardzo. :]
Praworęczny rysownik rysował lewą ręką…
Ta kreska jest biedna. She-Hulk wygląda jak grubawa klucha, co w porównaniu z jej najpopularniejszym image, czyli kulturystki z zielonym tapirem na głowie, wygląda groteskowo.
Raz, że grubawa klucha, a dwa, że robi wrażenie, jakby sobie triceps syntolem poiła. Widać nawet na ostatnim z załączonych kadrów, że z jej anatomią pod tym względem jest coś bardzo „nie tak”. Kilka razy zwróciło to moją uwagę. ;]
Albo się jej tłuszcz na łapach zaczął odkładać, jedno z dwojga. I ta fryzura a la „po trzech dniach depresji i czekolady pod kocem”.
Ogólnie z całą twarzą jest problem – takie permanentny blaz jest na niej wymalowany.
Rzeczywiście komiks ma wydźwięk raczej komediowy. Jednak pomimo trochę obolałych kadrów, komiks czytało mi się ciekawie. Lekka i przyjemna podróż po wyczerpującym dniu w pracy. A co ciekawe, nawet moja narzeczona chciała go przeczytać, która raczej nie jest zwolenniczką tego typu medium.
Hm, może Twojej narzeczonej podeszło tak bardzo ze względu na przewodnią rolę kobiecej postaci? Czy ogólnie cała treść jej się spodobała? :-]
Zdecydowanie treść….. 🙂
Mi ten komiks podszedł bardzo dobrze, po całej serii komiksów o niczym w WKKM pełnych patosu, wrzasków i miałkiej fabuły, dostałem lekki komiks sprawnie zamknięty fabularnie. Kreska Juana Bobillo wręcz mnie zachwyciła, pasując do lekkiej historii. W moim odczuciu ten komiks pokazując postać komediową w najlepszej formie, bardziej pasuje/podoba mi się w WKKM niż tragiczne Marvel Zombies czy urwane w pół (np. Thor) lub przereklamowane (np. New Avengers) :]
Cześć! Witam w moich skromnych internetowych progach. :-]
Nie zgadzam się za bardzo z tym fabularnym zamknięciem – raczej odniosłem wrażenie, że seria była podzielna na kilka oddzielnych wątków (na ogół: jeden zeszyt, jedna sprawa). Z kolei o samej kresce ciężko mi dyskutować, gdyż po prostu Tobie się podoba, a mi nie. :-]
Zgadzam się co do urwanego Thora – mogłoby go albo nie być, albo powinni go dokończyć. Zresztą, może i kiedyś tam dokończą, tak jak i Punishera, którego pierwszy tom był chyba już z rok temu…
Z kolei New Avengers bardzo lubię, przy czym nie zatrzymałem się na tych z WKKM, tylko pojechałem od razu dalej. Aktualnie jestem na 15 zeszycie i zrobiłem przerwę na „House of M”, który dopiero ostatnio przeczytałem.
Jestem po HC Kolektyw tuż po Rodzie M, i nadal mimo iż seria jest OKej czuje że nie łapie mnie za gardło, czekam na Civil War może po niej jakoś zmienię zdanie na temat NA. Co do Thora to raczej nie wydadzą, bo już jest lista 120 tomów WKKM i tam go nie ma, a szkoda.
W She-Hulk uzekła mnie może ta zamknięta fabuła której brakuje mi w WKKM.
Też właśnie czytałem Kolektyw i że nie łapie za gardło, to się zgadzam. Dla mnie jest po prostu wyżej niż OK, między innymi ze względu na oprawę wizualną i dobrze zarysowane postaci – sama akcja faktycznie niczego nie urywa. Ale lubić lubię bardzo. :]
Zgadzam się, że zamknięte wątki w She-Hulk mogą się podobać w kontekście tego, co się pojawia w WKKM. Ogólnie, uważam, że to ciągłe otwieranie wątków i prawie nigdy nie kończenie ich jest fatalne. Może bardziej zniechęcić niż zachęcić do czytania Marvela. A jest przecież tyle dobrych, zamkniętych historii…