Rzadko jest tak, że tytułem tekstu da się streścić absolutnie wszystkie uczucia, jakie się ma względem filmu po wyjściu z seansu. Jednak w przypadku najnowszej ekranizacji „Carrie” tak właśnie jest ze mną. Z „Carrie” jest po prostu coś nie tak. Mimo że widziałem tę produkcję na srebrnym ekranie, czułem, że tak naprawdę wszystko byłoby bardziej na miejscu, gdybym zobaczył ją w piątkowy wieczór w telewizji. Niby mamy tu wszystkie elementy składowe horroru, mamy scenariusz na podstawie prozy Kinga (a ja akurat bardzo lubię jego filmowe adaptacje), ale całość kompletnie nie gra, nie wciąga i nie intryguje.
Z samą Carrie, naszą tytułową bohaterką, sprawa ma się następująco. Dziewczynka (w tej roli Hit Girl, czyli Chloë Grace Moretz) nie miała niestety łatwego dzieciństwa, gdyż jej matka (jak zwykle świetna Julliane Moore) przejawia niezdrowy fanatyzm w zakresie swojej wiary. Uważa swoją córkę za szatański pomiot, którego odchowanie było dla niej karą za to, że w ogóle dopuściła do narodzin. Na potrzeby usprawiedliwienia swojego bestialstwa, którego dopuszcza się względem potomkini, wymyśla nawet idealnie pasujące do sytuacji „cytaty” z chrześcijańskiego Pisma Świętego. Gdy Carrie dostaje pierwszego okresu i, jak to się ładnie mówi, zamienia się w kobietę, okazuje się, że… mimo fanatyzmu, w przeświadczeniu matki mogło być znacznie więcej niźli tylko ziarno prawdy. Wygląda na to, że dziewczynka posiada telekinetyczne umiejętności, zaś granica jej możliwości jest trudna do przewidzenia.
W zakresie aktorskim naprawdę nie mogę powiedzieć złego słowa. Chloë Grace Moretz lubię coraz bardziej i w roli Carrie spisała się dobrze. Natomiast Julliane Moore była jak zwykle świetna. Choć grana przez nią postać charakteryzowała się fanatyzmem tak skrajnym, że aż przerysowanym, to uważam, że wyciągnęła z tej roli wszystko, co się tylko dało.
Problem pojawia się głównie w zakresie napięcia. Nie wiem, czy wynika to z proporcji filmu, czy może z jakiegoś innego elementu, ale – pomijając pierwsze pół godziny, które robiło całkiem przyzwoite wrażenie – czułem, że praktycznie nic nie trzyma mnie przed ekranem. Carrie bardzo szybko nauczyła się swoich nowych umiejętności i to w taki sposób, że nie było w tym żadnego dramatyzmu. Ponownie sytuację ratowała dla mnie Julliane Moore, która braki w scenariuszu (albo pracy reżysera) nadrabiała swoimi umiejętnościami.
Z ciekawości, po powrocie z kina, obejrzałem sobie znacznie starszą wersję „Carrie” – z roku 1976 w reżyserii Briana De Palmy. I najsmutniejszym spostrzeżeniem było dla mnie to, że ktoś blisko 40 lat wczesniej nakręcił dokładnie taki sam film, za jaki przed chwilą zapłaciłem 30 zł w kinie. Po skończonym seansie miałem wrażenie, że nowa wersja „Carrie” w pewnym sensie nie jest adaptacją powieści Kinga, a remake’iem filmu De Palmy. Całą pracę w interpretację prozy pana Stefana włożył właśnie De Palma wraz z autorem scenariusza, Lawrencem D. Cohenem. Współcześnie twórcy skorzystali tylko z tego dorobku, kopiując co się dało kadr po kadrze, a co było trzeba uwspółcześnić, lekko przerabiali.
Nie mam nic przeciwko remake’om, czasem nawet lubię sobie obejrzeć dwa spojrzenia na dokładnie ten sam scenariusz. Ale w przypadku „Carrie” nowa wersja nie wnosi absolutnie nic do oryginału, który, owszem, broni się, ale jako film z lat 70-tych. Biorąc pod uwagę wiek produkcji, obraz De Palmy robi wrażenie. W szczególności, że czterdzieści lat później, przy nowym podejściu do tego samego tematu niewiele udało się tak naprawdę poprawić. Jasne, efekty specjalne są świeższe, ale też wcale nie robią wrażenia (zaś stara wersja mogła kilka razy złapać za serce kreatywnym montażem). Gdyby nie Julliane Moore, powiedziałbym, że nowa „Carrie” nie miała w sobie absolutnie nic lepszego od swej dużo starszej siostry.
PS: Niezmiernie rozbawił mnie fakt, że w horrorze z lat 70-tych nie było problemu z pokazaniem golizny, zaś po roku 2010 wszędzie towarzyszył bohaterce ręcznik i pruderyjny operator kamery.
Ja tak samo zrobiłem po wyjściu z kina i musiałem zobaczyć niestety to samo. Co nie zmienia faktu, że Palma zrobił film bardziej klimatyczny.
Opisałem też to na moim blogu.
P.S Julian Moore genialna!
Widzę, że mamy bardzo podobne wrażenia po tym filmie. :]
Bardzo chciałem zobaczyć ten film, ale po twojej recenzji poczekam na wersję DVD
O tak, zdecydowanie DVD – żal tych 20-kilku (czy nawet więcej) złotych na kino. A starą wersję widziałeś?
No jasne 😀 Wersja De Palmy jak dla mnie była genialna, nie wiem czy „Hit Girl” przebije Sissy Spacek
Ciężko mi porównać te dwie role, w ogóle inna ekspresja, spowodowana m.in. upływem czasu. Ale dała radę. :]
A ja tak się cieszyłem na premierę tego filmu…
Przepraszam, nie chciałem Ci psuć radości…
Ale wiesz, na DVD można obejrzeć. Po prostu nie wydawaj kasy na seans kinowy, żal. A tak – możesz mieć przynajmniej frajdę z porównywaniem do filmu De Palmy w domowym zaciszu.
I tak od początku planowałem zakup DVD, więc może masz rację. Po prostu odpuszczę sobie seans w kinie.
W takiej sytuacji obejrzeć można, jeśli masz akurat wenę. Sam żałuję, że nie oglądałem Carrie np. podczas prasowania. Nie żałowałbym ani czasu, ani kasy – miałbym przyzwoite urozmaicenie. Po prostu „nie-kinowy” film.
powiem jedno – zmarnowane prawie 2h. Proponuję następną część – Carrie vs. Lucifer i spin off – Carrie vs. Avengers. Dziękuję i dobranoc 😉
Aż mi się przypomniały złote czasy takich filmów jak Freddy vs. Jason. ;]
Freddy vs. Jason było genialne 😀 Widziałem chyba z 7 razy XD