Nie potrafię powiedzieć, co dokładnie skłoniło mnie do przeczytania „Wielkiego Gatsby’ego” przed przejściem się na jedną z najnowszych produkcji Warner Bros. Rzadko kiedy aż tak dokładnie przygotowuję się do nadchodzącego seansu, w szczególności, że jest to po prostu dosyć trudne w dobie, kiedy co drugi film jest adaptacją mniej lub bardziej popularnej powieści. Może to głupie, ale w tym wypadku jakąś rolę odegrało… „O północy w Paryżu”. W owym filmie Allena w autora „Wielkiego Gatsby’ego”, Scotta F. Ftizgeralda, wcielił się genialny Tom Hiddleston. I nie sposób było nie pokochać tej postaci. Dlatego też powtarzam – tak, to głupi powód, ale dzięki niemu nadrobiłem odrobię klasyki literatury. I nie żałuję tego tym bardziej, iż w przypadku oceny tego filmu mam wrażenie, że znajomość oryginału dodała seansowi masę uroku i swoistej pikanterii.
Jako się rzekło, „Wielki Gatsby” to klasyka. Można od razu powiedzieć więcej: to klasyczna opowieść miłosna – taka, która dostarczyła twórcom dzieł wszelakich całej masy klisz, odtwarzanych w kinie i literaturze przez kolejnych blisko 100 lat. Czytając powieść czy siedząc na seansie i odgrywając historię od daty jej powstania, można odnieść wrażenie, że ciężko o większą sztampę. Sęk w tym, że każda sztampa musi się kiedyś narodzić i w tym kontekście „Wielki Gatsby” natychmiastowo nabiera niesamowitej świeżości. Co więcej, mimo swego wieku, jest to nadal bardziej zaskakująca i złożona opowieść niż większość współczesnych dramatów, melodramatów i romansów. Narratorem opowieści o tytułowym Gatsbym (Leo Di) jest Nick Carraway (Peter Parker znany także jako Tobey Maguire). Nick przyjechał niedawno do Nowego Jorku i miał to specyficzne szczęście, że wprowadził się do domku przyległego do najbardziej fascynującej posesji w okolicy. Fascynującej nie tylko ze względu na swoją architekturę, ale też – a może: przede wszystkim – ze względu na gospodarza. O Jayu Gatsbym każdy wie wszystko, przez co w praktyce nikt nie wie nic. Skąd pochodzi, jak dorobił się tak nierealnej fortuny i czemu co weekend wydaje najwystawniejsze bale? Tu ponownie los wyciął Nickowi żart, gdyż, jak się okazuje, to właśnie pan Carraway jest jedną z części układanki, dzięki której widz może poznać tajemnice rozrzutnego imprezowicza.
Film Baza Luhrmanna (przypomnijmy, ponieważ to dosyć istotne – autor „Moulin Rouge”) jest niesamowicie wierną adaptacją powieści Fitzgeralda, jeśli chodzi o treść. Prawie wszystkie dialogi są przeniesione toczka w toczkę z literackiego oryginału, zaś jedyne odstępstwa mają dwojaki charakter, w obu przypadkach bardzo subtelny. Po pierwsze, ukonstytuowanie Nick Carrawaya w roli narratora zostało poczynione w trochę inny sposób niż w pierwowzorze literackim. Po drugie zaś, jak to zwykle przy ekranizacjach bywa, odrobinę treści należało wyciąć. Osobiście uważam jednak, że dobór niezbędnych scen udał się wręcz perfekcyjnie, zaś każda z nich została odtworzona z wielką starannością.
Wydawać by się na razie mogło, iż „Wielki Gatsby” to film idealny. Otóż, niestety nie, gdyż kuleje, i to poważnie, w dwóch niezwykle ważnych aspektach. Po pierwsze, dobór aktorów graniczy z tragedią totalną. Jedyną postacią, która została wybrana dobrze, jest sam Leonardo DiCaprio. Nie zakochałem się w jego wykonaniu, ale też nie mogę się do niczego konkretnego przyczepić. Niestety, dwoje nie mniej istotnych bohaterów nie miało już tego szczęścia, by trafić pod skrzydła dobrze dobranych aktorów. Czy może nie tyle dobrze dobranych, co uniwersalnych – takich, którzy wiarygodnie potrafią zagrać dosłownie każdego. Pierwszym przypadkiem jest postać Nicka Carrawaya. Tobey Maguire jest specjalistą od jednego rodzaju emocji – płaczu i biadolenia – czym skutecznie popsuł całą trylogię „Spider-Mana” (choć nie psuł jej sam, rzecz jasna). Druga w kolejności jest Carey Mulligan, do której nic osobiście nie mam, lubię ją za „Drive”, ale do roli Daisy nijak mi nie pasowała – zarówno pod kątem emocjonalnym, jak i ze względu na jej pomysł na tę postać.
Jest to jedna z tych sytuacji, w których mam w głowie swoją obsadę idealną. Według mnie, gdyby najnowsza interpretacja miała przejść do historii kina, niezbędny byłby udział dwóch osób. Jude’a Law i Scarlett Johanson. Jude jest specjalistą od… cóż, wszystkiego. To prawdziwy aktor, który zagra tapczan, jeśli będzie taka potrzeba. I będzie w tym tak dobry, że moja babcia zamówi sobie w Ikei takie dwa, do salonu i sypialni (choć ostatni Robert Downey Junior ukradł mu tę rolę). Rola Nicka potrzebowała kogoś, kto potrafi wcielić się w niemalże bezstronnego obserwatora w taki sposób, by jednocześnie być i nie być w każdej ze scen. Z kolei Scarlett Johanson potrafi z jednej strony być twarda jak skała, a z drugiej – seksowna, delikatna i eteryczna. I tego właśnie potrzebowała postać Daisy.
Czy miałbym takie podejście do tego tematu, gdybym nie czytał powieści? I czy osoby, które nie znają oryginału, też będą miały problem z obsadą taką, jaka jest? I tak, i nie. Przypuszczam, że gdybym nie czytał „Wielkiego Gatsby’ego”, nie miałbym tak silnie określonych swoich typów do konkretnych ról. Z drugiej strony, i tak rolami Maguire’a i Mulligan ciężko być zadowolonym.
Wcześniej wspominałem o dwóch problemach tej ekranizacji i na razie uporaliśmy się z jednym z nich. W drugiej kolejności jest dosyć specyficzna konwencja, która nie do końca utrafiła w mój gust. Czy może inaczej – podobała mi się, ale zabrakło mi żelaznej konsekwencji w egzekucji pomysłu. Baz Luhrmann połączył świetnie wykreowany klimat lat 20-tych minionego wieku ze współczesną muzyką. Sęk w tym, że owe uwspółcześnienia pojawią się, delikatnie mówiąc, nieregularnie i niekonsekwentnie. Nawet nie potrafię do końca powiedzieć, czy podobała mi się ta koncepcja – zbyt rzadko pojawiała się w samym filmie.
Pierwsza XXI-wieczna kinowa interpretacja „Wielkiego Gatsby’ego” ma lekkie problemy z tożsamością i bardzo poważne kłopoty z aktorstwem. Z drugiej strony, ogląda się ją niezwykle przyjemnie – tak, jako historię sam w sobie, jak i jako adaptację historii klasycznej. Dodatkowo, przypuszczam, że naprawdę zadowoleni seansem będą wszyscy kinematograficzni esteci, gdyż podczas seansu jest na czym zawiesić oko – piękne samochody, cudowna architektura i rewelacyjnie dobrane ujęcia niezwykle cieszyły zmysły. Pamiętajcie tylko, żeby jak ognia piekielnego unikać wersji 3D, gdyż ta nie omieszka przeprowadzić frontalnego ataku na Wasze neurony w celu spopielenia ich. Dawno nie widziałem tak bezsensownego trójwymiaru w kinie i mam nadzieje, że nie szybko będzie mi ponownie dane z takim się zetknąć.
Znalezienie filmu nie w 3D jest teraz trudniejsze od znalezienia wolnego miejsca w autobusie w godzinach szczytu, niestety..
Spróbowałam zwizualizować sobie zaproponowaną przez Ciebie obsadę i wyszło zdecydowanie lepiej. Nie wiem jak ktoś mógłby się w Carey zakochać tak, jak Gatsby w Daisy. Ze Scarlett to zupełnie inna sprawa 😉
Dokładnie! Scarlett jako obiekt westchnień sprawdziłaby się idealnie. Tak samo, jak Jude w roli narratora. :-]
Nie za bardzo wiem, kogo można byłoby obsadzić w roli Jaya Gastby’ego, zamiast Leo (w szczególności, że Leo był OK). Chyba że pójść w kierunku aktualnego aktorskiego samca alfa i obsadzić Goslinga. W sumie wtedy można byłoby w roli Daisy obsadzić Emmę Stone i byłby kolejny genialny duet.
Korzystając z okazji – Aniu, witam na blogu. :-]
[…] Źródło zdjęcia […]
Miałem szczęście i dostałem się, choć z trudem, na seans 2D. Nie żałuję, chociaż moje odczucia co do drugiej połowy filmu są raczej… może nie negatywne, ale uśrednione. Niemniej, pierwsza część filmu to wizualnie arcydzieło. Jeśli chodzi o dobór aktorów – pozostaje mi się jedynie zgodzić. Jude Law pasowałby idealnie. Nawet w takim „Sky Kapitanie” potrafił zagrać całkiem przekonująco, i to w stylu retro – tutaj na pewno też by świetnie wypadł.
„Sky Captain” był świetny – właśnie między innymi dzięki Jude’owi Law. :-]