„Venom/Carnage” oraz „Carnage” to jedne z moich ulubionych komiksów z udziałem Spider-Mana, nawet mimo faktu, że pierwsza z wymienionych serii nie traktowała bezpośrednio o nim. Świetnie napisane scenariusze Zeba Wellsa z cudowną oprawą wizualną autorstwa Claytona Craina wciągały mnie od pierwszej strony i nie puszczały, dopóki nie dobrnąłem do okładki ostatniego z zeszytów. Szczerze mówiąc, myślałem, że z „Carnage U.S.A.” będzie identycznie – ci sami autorzy, sprawdzona galeria postaci, czego chcieć więcej? Niestety, identycznie nie było. Było i owszem – bardzo dobrze. Ale w stosunku do kontynuacji serii „Carnage” miałem jednak nadzieję na nadużywanie epitetu „genialnie”, a to mi chyba jednak nie grozi…
Tym razem Kletus Cassidy postanowił pójść na całość. Po oswobodzeniu się ze swojego więzienia w poprzedniej serii i po, jakże by inaczej, ponownym połączeniu się ze swoim symbiontem, postanowił… założyć rodzinę. Oczywiście rodzina psychopatycznej maszyny do zabijania wygląda trochę inaczej niż standard „dwa+jeden”. Carnage postanowił przejąć kontrolę nad całym miasteczkiem, biorąc we władanie jego mieszkańców dzięki rosnącej sile czerwonego symbionta. Z odsieczą szybko rusza spora część Avengersów, w tym oczywiście Spider-Man. Sytuacja jednak rozwija się fatalnie i na polu walki zostaje osamotniony Peter Parker, mając za wsparcie jedynie lokalny odpowiednik kosynierów.
Głównym problemem „Carnage U.S.A.” jest klęska urodzaju. Zamiast „więcej i lepiej”, autorom wyszło po prostu „za dużo”. Pewne przebłyski tego problemu pojawiły się już w serii „Carnage”, ale można było je kompletnie zignorować, gdyż nie psuły w ogóle kompozycji całej historii. W przypadku kontynuacji niestety zostałem już przytłoczony nadmiarem praktycznie wszystkiego: symbiontów, bohaterów i równoległych wydarzeń. Do akcji wkraczają nie tylko Avengersi (co już oznacza, że mamy ok. sześciu bohaterów), ale też czteroosobowy oddział szturmowy składający się z przystosowanych do walki w terenie symbiontów, jak również i Venom (ten najnowszy, czyli z Flashem Thompsonem w roli nosiciela). Siłą takiego na przykład „Carnage” było położenie nacisku na kooperację Spider-Mana oraz Tony’ego Starka, która wyszła po prostu fenomenalnie. Dzięki temu, że bohaterów było dwóch, autorzy zostawili sobie miejsce na stworzenie ciekawej relacji i napisanie świetnych dialogów. „U.S.A.” charakteryzuje się zaś zwyczajnym chaosem. Owszem, akurat chaos pasuje do opowieści o Kletusie Cassidym, ale w tym wypadku bałagan otrzymaliśmy już zdecydowanie zbyt duży.
O ile scenariusz mnie nie zachwycił, o tyle rysunki ponownie są i piękne, i fascynujące jednocześnie. Uwielbiam styl Claytona Craina i obok McFarlane’a (?) jest on jednym z moich ulubionych rysowników, którzy brali na warsztat komiksy ze ścianołazem w roli głównej. Kadry są i dynamiczne, i bogate w szczegóły. Sam Spider-Man został zaś przedstawiony tak jak lubię, czyli jako zręczny atleta, a nie osiłek. Mimo że nie zakochałem się w historii „Carnage U.S.A.”, nie zmienia to faktu, że nadal uważam tę serię za udaną i naprawdę dobrą. Czyta się ją świetnie, a ogląda wręcz cudownie.