Łączenie motywów fantastycznych z faktami historycznymi to popularny motor napędowy wielu powieści i zbiorów opowiadań. Najczęściej autorzy w ten sposób próbują albo wytłumaczyć niejasności, które kronikarze starali się przemilczeć, albo wręcz tworzą alternatywną drogę rozwoju wydarzeń. Wystarczy chociażby wspomnieć Szczepana Twardocha i jego „Obłęd rotmistrza von Egern” (typ pierwszy), bądź Jacka Piekarę ze swoją „Przenajświętszą Rzeczpospolitą” (typ drugi). Romuald Pawlak wymierzył zbiorem „Wilcza krew, smoczy ogień” dokładnie w sedno pierwszej ze wspomnianych kategorii i spróbował odkryć przed czytelnikami jedną z możliwych prawd, kryjących się za kurtyną historii.
Niestety, o ile Pawlakowi udało się sprostać założeniom opowiadań quasi-historycznych, o tyle od strony suspensu jest już znacznie gorzej. Za przykład podam otwierającą zbiorek „Armię ślepców”. Wprowadzeniem do tej historii stała się przytoczona we wstępie prawdziwa anegdota, która… w stu procentach zdradza nie tylko rozwinięcie fabuły, ale i jej zakończenie. Jak się zapewne domyślacie, o jakimkolwiek zaskoczeniu nie może być w tym wypadku mowy. Całe szczęście, jest to jedyny aż tak dramatyczny przykład – reszta wprowadzeń nie odkrywa już całej zawartości opowiadań, a… tylko jej część. No cóż…
To nie jest jedyny zarzut wobec treści. W przypadku większości opowiadań miałem silne wrażenie, że zakończenie przyszło zdecydowanie zbyt szybko – jeszcze przed tym, jak akcja zdążyła nabrać rozpędu. Długo przed tym. Względnie usatysfakcjonowała mnie historia o rodyjskim smoku i jego pogromcy, Dieudonne de Gozonie, opisana w „Różach w maju”. Niestety, i w tym wypadku przebieg wydarzeń był łatwy do przewidzenia.
Nie można jednak Romualdowi Pawlakowi odmówić sprawności w posługiwaniu się językiem ojczystym. Fakt, trafiały się dziwnie niezręczne zdania, ale wszystkie opowiadania i tak czytało się bardzo lekko. Żałuję jedynie, że aspekty związane z polityką (której jest sporo w niektórych z przytoczonych historii) zostały potraktowane tak skrótowo. „Wiedźmińskie” narady arcy-szpiegów zaserwowane niegdyś przez Andrzeja Sapkowskiego nadal pozostają niedoścignionym ideałem.
Mam wrażenie, że gdyby każde z opowiadań zostało bardziej rozwinięte i dopieszczone, to zbiór „Wilcza krew, smoczy ogień” byłby naprawdę godny polecenia. Niestety, przez niemalże zupełny brak napięcia i zaskoczenia, lektura robi wrażenie jałowej i bezcelowej. Ani nie dowiadujemy się niczego wybitnie frapującego (wszak, to „jedynie” fikcja upchnięta gdzieś w próżni powstałej między faktami historycznymi), ani nie zostajemy porwani przez wartką akcję. Zapewne, pracą Pawlaka najbardziej zainteresują się zapaleni historycy, którzy lubią takie eksperymenty. Nawet jeśli nie są one do końca udane.
29.01.2007
Gratuluję 1500 odwiedzin.;)
To było tak dawno temu. 😀
Od dłuższego czasu się zastanawiam, czemu nie trawię tekstów Romualda Pawlaka. Zarówno opowiadać, jak i książek o „Pogodniku”. Chyba utrafiłeś w sedno- brak napięcia, zaskoczenia, ogólne poczucie bezcelowości podążania za fabułą. Oraz zupełnie mizerne, nie trafiajace do mnie poczucie humoru… Zdecydowanie zgadzam się, że nie ejst to ksiązka, którą bym pociła.
Sam po tym zbiorze już po nic innego pióra Romualda Pawlaka nie sięgnąłem. Szczerze mówiąc, po tylu latach od napisania tej recki, czyli też i od lektury samej książki, pamiętam tylko tyle, że miała ładną okładkę. ;]