Ostatnio na rynku kinematograficznym można zaobserwować bardzo ciekawą tendencję w dziedzinie horrorów. Kilka znanych w kraju kwitnącej wiśni dreszczowców zostało „zepsutych” na amerykańską modłę i to ponoć bezpretensjonalnie. Co ciekawe, w rzekomej desakracji dzieł mistrzów brali udział… sami mistrzowie. Właśnie dostaliśmy kolejny (po „The Ring 2”) przykład takiego procederu – jest nim najnowsza produkcja Waltera Sallersa (reżyseria) oraz… Hideo Nakaty, który napisał scenariusz, popełniając plagiat na swoim własnym filmie o tym samym tytule, tyle, że sprzed niespełna trzech lat.
Fabuła obydwóch filmów jest bliźniaczo podobna. Rozwódka walczy o prawo do opieki nad swoją sześcioletnią córką. Razem wprowadzają się do starego mieszkania (na ekranie tego w ogóle nie widać – o jego kiepskim stanie możemy się jedynie dowiedzieć z ust dozorcy), w którym już po kilku dniach zaczynają się dziać rzeczy, które mogą uchodzić za paranormalne. Na suficie pojawia się przeciek, a z kranów zaczyna płynąć tytułowa „czarna woda”, wyglądająca na swoisty, wiślany muł. Czego tu się bać – my to mamy na co dzień. Dochodzi nawet do eksplozji paru ubikacji i zalania kilkunastu metrów kwadratowych klepki – jednak to nadal tylko woda. Woda, która nie robi najmniejszego wrażenia.
Gdyby podchodzić do „Dark Water”, jak do dramatu psychologicznego, to może rzeczywiście by się dostrzegło coś interesującego. Niestety ja się spodziewałem horroru, w którego straszność wątpiłem już z założenia, ale miałem chociaż nadzieję, że reżyser przynajmniej spróbuje przestawić moje serce z marszu na bieg. Takich dążeń jednak nie dostrzegłem i czasem miałem wrażenie, że obserwowanie głośnika po mojej prawej stronie jest znacznie bardziej frapujące. W końcu ile można patrzeć na kadr, ukazujący ładną, co by nie było, twarz Jennifer Connelly wykręconą w strachu. Warto wspomnieć, że owa aktorka była jedyną osobą na sali, która okazywała choćby cień emocji – widzowie zwyczajnie przysypiali.
Najgorsze jest to, że film nawet na sam koniec nie przybiera na tempie. Montaż, który powinien być chaotyczny, szybki i rwący, przypominał sekwencje z Animal Planet. Również dźwięk nie budował nastroju – było go słychać gdzieś tam w tle, ale wydaje mi się, że był bardzo nieśmiały i nie chciał mi się objawić w pełnej krasie.
W tym wszystkim są tylko dwa aspekty zasługujące na pochwałę bez żadnych „ale”. Pierwszym jest Jennifer Connely, która choć roli ciekawej nie dostała, była w stanie stworzyć z niej coś dobrego i przyciągała wzrok widzów – nie tylko ze względów estetycznych. Drugim plusem „Dark Water” jest dobrze dobrana kolorystyka. Co prawda to już było w Ringu – nie mniej jednak w takim wypadku wtórność nie jest największym grzechem.
23.08.2005
Na temat filmu się nie wypowiem, bo go nie widziałem. Szkoda tylko, że dużo japońskich filmów muszą mieć swoje amerykańskie odpowiedniki, jakby nie można było obejrzeć japońskiego pierwowzoru.
Na szczęście, przez ostatnie lata się trochę ten trend uspokoił – fala tych remake’ów zbierała tak słabe oceny, że chyba po prostu przestało się opłacać. Pierwszy „Ring” zresztą był miły zaskoczeniem, ale później już było coraz gorzej.