Nasz bohater wchodzi na ring. Intensywnie przygotowywał się do tej walki przez ostatnie 90 minut. Siódme poty wyciskał na skakance w rytm muzyki „zespołu jednego utworu” i teraz jest naprawdę gotów przyjąć wyzwanie. Widz ziewa. Przecież wiadomo, kto wygra – każdy, kto widział choć jeden typowy film bokserski, wie to. Rutyna – nasz heros będzie okładał przez dziewięć rund swojego arcywroga, by przy ostatnim zrywie energii (z reguły spowodowanym malowniczym wspomnieniem wschodu słońca i szumu morskich fal), w rundzie dziesiątej rozłożyć go na łopatki jednym prawym sierpowym. Później tylko wykrzyczy imię ukochanej i już może spokojnie jechać do szpitala na założenie szwów. Macie czasem tego dosyć? Ja tak. Nie mogę powiedzieć, że nie lubię „Rocky’ego”, gdyż bym skłamał – cenię ten film i mam do niego wielki sentyment. Ba, kocham go. Nie jestem jednak w stanie wybaczyć kolejnych jego kopii, zresztą dużo słabszych od oryginału. Stąd też wzięło się moje sceptyczne nastawienie, gdy sięgałem po „Kumpla do bicia”, w reżyserii Rona Sheltona (odpowiedzialnego również za scenariusz). Spodziewałem się powielonych schematów i wiejącej z ekranu nudy. Jakież było moje zaskoczenie, gdy się okazało, że wszelkie moje obawy były całkowicie bezpodstawne. Zacznę od tego, że nie wiadomo, kto wygra. Lepiej – nie wiadomo nawet, komu kibicować!
„Kumpel do bicia” jest misternym połączeniem kina drogi z czymś, co można by nazwać… dramatem sportowym (lub jeszcze bardziej zawężając terminologię – „dramatem bokserskim”)? Połączenie bardzo oryginalne, co już na wstępie daje tej produkcji wielkiego plusa. Ron Shelton opowiada widzowi historię dwóch przyjaciół, trenujących razem od wielu lat na ringu. Każdy z nich miał w życiu swoją wielką szansę – walkę o tytuł mistrza – lecz z różnych powodów nie mógł jej do końca wykorzystać. Z czasem dla świata przestali istnieć – przynajmniej od pięciu lat nie mówił o nich żaden fan boksu. Tym większe było ich zdziwienie, gdy dostali telefon od jednego z najbardziej znanych menadżerów w tym biznesie – Joe Domino (Tom Sizemore). Okazało się, iż są niezwłocznie potrzebni w Las Vegas, by rozegrać supportową walkę przed występem Tysona. Mieli wejść na zastępstwo dwóch pięściarzy, którzy zostali rano znalezieni martwi – jeden się zaćpał, a drugi przegrał pojedynek z latarnią. Łut szczęścia? Zdecydowanie – w szczególności, że kontrakt gwarantuje zwycięzcy ponowną szansę walki o tytuł najlepszego z najlepszych. By zachować maksimum stylu i uniknąć lotu samolotem, Cezar (Antonio Banderas) i Vince (Woody Harrelson) postanawiają pojechać do miasta grzechu oldshoolowym samochodem, rodem z lat `70. I tu właśnie zaczyna się wielka podróż, w której rolę kierowcy pełni piękna i nie pozbawiona temperamentu Grace (Lolita Davidovich), która swego czasu była dziewczyną każdego z pięściarzy…
Owa podróż jest również przyczyną niemałego wyczynu aktorskiego. Zawsze ceniłem Banderasa, a teraz jeszcze bardziej urósł w moich oczach. Wykreowana przez niego postać jest niesamowicie barwna – z jednej strony jest pełen ironicznego humoru, a z drugiej przypomina bohatera tragicznego, którego życie właśnie zaczęło się walić. Rewelacyjnie zagrał również Harrelson, choć w moim osobistym rankingu ustąpił pierwszeństwa na planie koledze z duetu. Jego postać najtrafniej można określić jednym słowem – luzak. Co ważne, bardzo uduchowiony luzak, widzący w każdym swoim działaniu plan Chrystusa. Genialny pomysł! Połączenie tych dwóch kreacji wyszło wyśmienicie, sprawiając, że finałowa walka na ringu traci w pewnym sensie na znaczeniu – widza bardziej zaczynają interesować relacje między bohaterami niż to, kto zgarnie główną pulę. Ponadto, nie ma tu elementu typowego dla większości filmów bokserskich, czyli sympatyzowania z którąś ze stroną – najlepiej by był, gdyby obydwaj wygrali. Nie można też zapomnieć o świetnej roli Lolity Davidovich oraz obecności na planie m.in. Lucy Liu i Roda Stewarta (który był bohaterem naprawdę genialnego, humorystycznego epizodu).
Konstrukcja „Kumpla do bicia” przemówiła do mnie w stu procentach. Pomysł, by skupić się z większą uwagą na kulisach bokserskiego biznesu (rewelacyjne dialogi między menadżerami, ukazujące ich wyrachowanie i przemyślność w prowadzeniu interesów), uważam za bardzo trafiony. Do tego moją uwagę zwróciła realizacją końcowej walki między Cezarem i Vincem, która nie ograniczyła się jedynie do kilkunastominutowego okładania się na pięści. Uważam tę sekwencję za montażowy majstersztyk i jestem pełen uznania dla reżysera.
W połączeniu z fenomenalną ścieżką dźwiękową, na którą składa się multum dobrej muzyki rockowej z lat `80 i `90, „Kumpel do bicia” stanowi niezwykle atrakcyjną alternatywę dla reszty kina bokserskiego. Z równą przyjemnością i skupieniem oglądało mi się jedynie „Za wszelką cenę” Clinta Eastwooda i pierwszego „Rocky’ego”. Zdecydowanie mogę polecić ten film i zachęcić do jego obejrzenia, gdyż prezentuje on poziom najwyższy z możliwych. Zapewniam również, iż nie jest to pozycja dobra jednie dla fanów gatunku – każdy widz znajdzie coś dla siebie.
05.05.2006
Congrats
Congrats właśnie zostałeś nominowany do Liebster Awards, szczegóły na http://panadrian.blogspot.com/2013/03/liebster-awards.html 😉
Dzięki, miło mi. :-] Wczytam się dokładniej, na czym to polega i postaram się możliwie sensownie odpowiedzieć. :-]