Są takie filmy, dla których po prostu warto być kinomanem. Na ogół niosą one ze sobą niebanalne przesłanie, połączone ze wspaniałym aktorstwem i mistrzowskim, bogatym w detale wykonaniem. Moimi ulubieńcami są zdecydowanie „Forrest Gump” Zemeckisa i „Zielona Mila” Darabonta – filmy, które dzięki swej prostocie i unikaniu górnolotnych rozważań na temat sensu egzystencji, pokazywały to, co w rzeczywistości jest bliskie ludziom. Do tego, były przesycone optymizmem, który, choć może infantylny, podnosił człowieka na duchu. Teraz do tych dwóch tytułów dołączył jeszcze trzeci, również będący, tak jak „Zielona Mila”, dziełem Franka Darabonta, opartym o prozę Stephena Kinga. Mowa oczywiście o „Skazanych na Shawshank”.
Historia zaczyna się bez hitchcockowskiego trzęsienia ziemi. Andy Dufresne (Tim Robbins) zostaje oskarżony i skazany za rzekome zamordowanie swojej żony i jej kochanka. Czy naprawdę jest odpowiedzialny za te czyny? To pozostaje dla widza niewiadomą. Wyrokiem sądu ma odbyć karę dożywocia w więzieniu Shawshank, cieszącym się nie najlepszą sławą. Szybko udaje mu się tam zaprzyjaźnić z niejakim Redem (Morgan Freeman), który uchodzi za człowieka zdolnego przeszmuglować do „placówki resocjalizacyjnej” niemalże dowolny przedmiot. Co więcej, Andy, który na wolności był bankierem, zaczyna korzystać ze swoich umiejętności, by wkupić się w łaski strażników i… rozbudować więzienną bibliotekę.
Dzięki doskonałemu aktorstwu zarówno Morgana Freemana, jak i Tima Robbinsa, Darabontowi udało się z tej, bądź co bądź, dość prostej opowieści zrobić film zaiste wspaniały – obraz pełny ciepła i optymizmu, dający nadzieję na lepsze jutro. To opowieść o prawdziwej męskiej przyjaźni i trudach życia codziennego w niecodziennych warunkach. Z drugiej strony, nie jest on pozbawiony również brutalności – reżyser nie zrobił błędu i nie zamienił więzienia w nieziemską sielankę. Nie brakuje tu również odrobiny wisielczego humoru, doskonale dopełniającego całą historię.
W połączeniu z dobrą muzyką Thomasa Newmana (odpowiedzialnego m.in. za kultowe „American Beauty”) i bardzo ciekawymi ujęciami. otrzymaliśmy film wybijający się zdecydowanie ponad przeciętną. „Skazani na Shawshank” nie jest produkcją rewolucyjną, ani przełomową – lecz przecież to nie jest niezbędny warunek, do otrzymania rangi wybitnego. Ponadto, dzieło Darabonta można spokojnie stawiać na jednej półce z innymi doskonale wyważonymi adaptacjami Kinga, takimi jak, wspomniana już, „Zielona Mila” czy „Misery”. Wydaje mi się, że dla każdego widza ten film powinien stanowić pozycję obowiązkową.
13.03.2006
Jedna z tych pozycji, które obejrzeć po prostu trzeba :]
Dokładnie tak. :]
Uwielbiam. Za buty w sejfie i za wszystko inne.
dziś oglądałam ekranizację „Dobrego ucznia”: minopowieści zawartej w „Czterech porach roku”, zbiorku, w którym i „Skazani” byli. I polecam ten film, zarówno jako udaną ekranizację, jak i fajne dzieło mówiące o tym, jaki mrok może się w ludzkiej duszy kryć 🙂
A „Skazani”, to obok „Zielonej” moje najulubieńsze ekranizacje Kinga. Może udane dlatego, że zarówno w powieściach, jak i w ekranizacjach horroru i zjawisk nadprzyrodzonych było bardzo mało?
Tak, to na pewno są filmy, których nie zepsuły np. kiepskie efekty specjalne – myślę, że to mogło im również zapewnić ponadczasowość. „Skazani” są od takich motywów kompletnie wolni, a w „Zielonej” jest ich tylko trochę. :]
Korzystając z okazji, witam na moim blogu – przepraszam, że musiałaś tak długo czekać na odpowiedź, byłem na tak zwanym „bezneciu”. :]
A i efekty w „Zielonej” nie były jakoś strasznie nachalne ^^
Ogólnie, jeśli chodzi o filmy mające mnie przerazić, to wolę takie, w których większy nacisk jest na te potworności, które siedzą w ludzkiej głowie. Kosmici, mutanci i inne potwory częściej mnie śmieszą niż straszą ^^
Zabieram sie za ten film od ładnych paru lat i jakoś sie zabrać nie mogę >.> ale solennie obiecuję, że w ciągu najbliższych 2 lat go obejrzę 😀
Nie no, co jak co, ale akurat tę produkcję koniecznie musisz nadrobić! :]