Kilka razy pisałem już na łamach swojego bloga, że naprawdę nie lubię patrzeć na zmarnowany potencjał. W szczególności, kiedy chodzi o film, którzy przez pierwszą połowę pozytywnie zaskakiwał i bawił całkiem niezłymi tekstami i żartami sytuacyjnymi, by ostatecznie wykorzystać połowę najtańszych zagrywek z Wielkiej Księgi Najtańszych Zagrywek. Mowa o „Dzień dobry TV”.
Główną bohaterką jest Becky (Rachel McAdams), pracoholiczka, która właśnie straciła pracę w porannym programie lokalnej stacji telewizyjnej. Po wysłaniu licznych CV w końcu dostała angaż do Daybreak, czyli… najgorszego programu porannego w Stanach. Tylko że już nie lokalnego, a o zasięgu globalny. Jej zadaniem jest podźwignięcie programu z kolan, co oczywiście łatwe nie jest, gdyż cała redakcja nie potrafi ze sobą współpracować. Becky trafia na jeszcze większe przeszkody, gdy na scenie pojawia się Mike Pomeroy (Harrison Ford) – gwiazda, której blask już dawno przygasł. Oczywiście, jak na gwiazdę przystało, Mike nie zamierza z nikim współpracować.
Pomysł był prosty, ale – jako się już rzekło – przez pierwszą połowę był naprawdę nieźle poprowadzony. Postać Becky wzbudzała sympatie, zaś żarty sytuacyjne naprawdę śmieszyły (i to nie tylko mnie, ale i całą salę). Ciekawie się też patrzyło na pracę w stacji telewizyjnej od kuchni – wiadomo, że całość była mocno przerysowana, ale mimo wszystko dawała jakiś ogląda na sytuację.
Problemy pojawiły się niespodziewanie. Nagle, gdzieś od połowy, żarty zostały zastąpione przez tani sentymentalizm. Ten z gatunku „mam wnuka, który mnie nie kocha” i „nigdy nie było mnie w domu”. Litości. Pomijam już huśtawkę emocjonalną – z komedii w obyczajówkę. Najgorsze jest jednak huśtawka jakościowa – to, że twórcy przeszli z dobrych żartów w kiepską ckliwość! Po prostu bezlitośnie zarżnęli całkiem niezły potencjał, czego wybaczyć się po prostu nie da… Chyba że odkupią swoje winy przy okazji następnego filmu.