Darren Aronofsky jest specyficznym reżyserem. Tworzy średnio jeden film na dwa lata, ale gdy już coś wyreżyseruje… czapki z głów. Znacie „Pi”? „Requiem dla snu”? „Źródło”? Jeśli nie, biegnijcie szybko i nadrabiajcie zaległości! I od razu obejrzyjcie „Czarnego łabędzia”. A jeśli tak? To biegnijcie szybko, obejrzyjcie je wszystkie jeszcze raz. I od razu obejrzyjcie „Czarnego łabędzia”. Tak czy inaczej – od razu obejrzyjcie „Czarnego łabędzia”!
Tak naprawdę, mógłbym już skończyć ten tekst. To jest po prostu 11/10. Oglądając film, nie mogłem wyjść z podziwu, jak genialnym reżyserem jest Darren Aronofsky, by z – w sumie – prostego pomysłu, zrobić coś tak pochłaniającego i nie pozwalającego choćby mrugnąć. Rzecz jest o Ninie (w którą wcieliło się brawurowo Natalie Portman), baletnicy, która marzy o roli królowej łabędzi w „Jeziorze łabędzim”. I dostaje tę rolę. Sęk w tym, że nowa interpretacja owego baletu wymaga od niej zagrania równocześnie złej siostry swojej wymarzonej bohaterki – tytułowego czarnego łabędzia. Zaś jej ciągłe dążenie do perfekcji i brak umiejętności wyzwolenia się na chwilę spod jarzma własnej doskonałości zaczyna ją prowadzić drogą ku zatraceniu.
Nie da się opisać wrażenia, jakie robi ten film. Jak sami zapewne zauważyliście, streszczenie fabuły nie sugeruje niczego szokującego – ot, dramat psychologiczny. Wszystko tkwi jednak w szczegółach – nie tylko diabeł, ale i wszyscy aniołowie. Powtórzę to jeszcze raz – reżyseria jest nie z tej planety! Ostrzegam, wbrew pozorom „Czarny łabędź” to emocjonalna jazda bez trzymanki, która potrafi wycisnąć ostatnie soki z widza.
Wszystko w tym filmie jest doskonałe. Na zakończenie postanowiłem więc zwrócić uwagę na pewną część tej doskonałości, która najbardziej mnie zaskoczyła. Natalie Portman. Ręka do góry, kto ją skreślił po Gwiezdnych Wojnach? Nie wiem, czy widziałem w historii drugi przykład tak szokującej ewolucji aktorskiej. Jej kreacja w „Czarnym łabędziu” zasługuje na Złotego Globa. Na szczęście, nie tylko ja tak uważam – owa nagroda już do niej powędrowała.
Muszę też oddać sprawiedliwość Mili Kunis, po której się przejechałem wręcz bezlitośnie po obejrzeniu „Księgi Ocalenia” ze świętym Denzelem. W „Czarnym łabędziu” co prawda nie miała żadnej szczególnie trudnej roli, ale to, co dostała, zagrała dobrze. A myślałem, że nic z niej nie będzie – po raz kolejny się myliłem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze oczywiście genialny Vincent Cassell. Ale tu zaskoczeń nie ma – on zawsze taki jest.
Wniosek – choćby się waliło i paliło, od razu obejrzyjcie „Czarnego łabędzia”!
Powiem tylko jedno – umrę jak nie zobaczę!
Swego czasu Requiem for a Dream wywarło na mnie tak niesamowite wrażenie, że nie wyobrażam sobie, by miał mnie nie zachwycić jakikolwiek inny film Aronofsky’ego. Soundtrack też mam już przesłuchany, i choć jak na moje ucho brakuje w nim motywu tak charakterystycznego, jak ten z Requiem, to i tak „daje radę”, zwłaszcza te kawałki połączone z muzyką z Jeziora Łabędziego.
A co do Portman, to ja nigdy w nią nie wątpiłam, nie po niesamowitym debiucie w Leonie. Rolę w Star Wars miała, jaką miała, nie było tam pola do popisu moim zdaniem. I jakoś tak ogólnie lubię ją oglądać w filmach
Po Star Warsach widziałem ją jeszcze w kilku filmach i było… „tak se”. Choć też nie mogę powiedzieć, żeby równie tragicznie, co we wspomnianej sadze G.Lucasa. To chyba też ten problem z genialnymi, młodocianymi debiutami (wspomniany przez Ciebie „Leon”). Taki sam start miał Leo Di („Co gryzie Gilberta Grape’a”, który chyba miał być filmem Deppa, a był filmem Leo). Później był przeciętny „Titanic”, który skazał go na rolę przystojniaczka, i długo, długo nic. Ostatnio się odbił dzięki filmom Scorsese, choć jak dla mnie gra trochę „jedną miną”. Ale i tak jest lepiej niż za czasów „Titanica”. :]
Aha, i jeszcze jedno – według mnie Portman przebiła w „Czarnym Łabędziu” swoją kreację z „Leona”. :]
„Taki sam start miał Leo Di („Co gryzie Gilberta Grape’a”, który chyba miał być filmem Deppa, a był filmem Leo). Później był przeciętny „Titanic”, który skazał go na rolę przystojniaczka, i długo, długo nic. Ostatnio się odbił dzięki filmom Scorsese, choć jak dla mnie gra trochę „jedną miną”. Ale i tak jest lepiej niż za czasów „Titanica”. :]”
„Co gryzie…” jeszcze nie widziałam. Zamierzam. ^^ W „Titanicu” był nie bardzo. W „Romeo i Julii” jeszcze gorszy. Za to w ostatnich latach coraz to lepiej, w „Wyspie Tajemnic” byłam wręcz zachwycona jego rolą. Zdecydowanie współpraca ze Scorsese wyszła mu na dobre. Czekam na ich wspólną biografię Roosevelta.
„Co gryzie…” zdecydowanie polecam – genialny film. :]
Co się tyczy filmów Scorsese – dla mnie są dosyć specyficzne. Z jednej strony nie przepadam za jego stylem, a z drugiej – widziałem naprawdę masę jego produkcji. Nie rozumiem tego fenomenu.
A wracając do Czarnego Łabędzia – jak myślicie, przypadnie ten film do gustu osobom, które nie za dużo lubią myśleć oglądając coś? Osobom, które wolą filmy akcji niż psychologiczne?
Nie twierdzę, że film mi się nie podobał – przeciwnie, ale zważcie że u Aronofsky’ego jest to samo. Ciągle i to w sensie ścisłym. Więc to jak najbardziej dzieło z tej ułomnej planety. Bez huraoptymizmu.
@Nyantara – myślę, że tak – przypadnie. To nie jest kolejny film o trudnym romansie introwertycznego, samotnego muzyka z pokrzywdzoną przez życie sprzątaczką pochodzenia afrykańskiego (nie twierdzę, że takie filmy są złe – ale na pewno nie zapewniają odpowiedniej dawki adrenaliny). „Czarny Łabędź” niesamowicie trzyma w napięciu – ja siedziałem jak na szpilkach. :]
@angiełlo – po pierwsze, witam na blogu. Miło mi, że zawitałeś i zostawiłeś komentarz. :]
A co się niego – komentarza – tyczy. Zgodziłbym się, że „Pi”, „Requiem…” i „Czarny…” mają pewne cechy wspólne. Ale jednak „Źródło” odstaje już od tego schematu, który pewnie masz namyśli, pisząc, „że u Aronofsky’ego jest to samo”. Przyznaję jednak, że nie widziałem jeszcze „Zapaśnika”, więc nie wiem, jak on się w tę kompozycję wpisuje. Muszę nadrobić. :]
PS: A zapewne jutro recenzja czegoś, przy czym można się odmóżdżyć – „Polowania na czarownice”. :]
Mnie ciekawi jak Aronofsky poradzi sobie z Wolverine 😉
Też jestem strasznie ciekaw tego! Jak zobaczyłem na FW, że ma Wolverine’a w swoich planach, to flamastry z tornistra mi się wysypały.
Szczerze mówiąc, uważam, że Aronofsky powinien zrobić restart i zapomnieć o pierwszym Origins. Nie było jakieś dramatycznie złe, ale historia Wolverine’a zasługuje na to, żeby opowiedział ją jakiś naprawdę dobry reżyser.
Swoją drogą, Aronofsky ma chyba też w planach restart serii… Robocop. :]
Niestety z tego co się doczytałem to historia ma być tylko jedną z przygód Wolverina. Coś na Bliskim Wschodzie z tego co pamiętam. Jeśli ktoś pilnie śledzi komiksy, pewnie będzie w stanie powiedzieć więcej. Pewnie kiedyś pokuszą się o reset Wolverina, jak to z Marvelem bywa, ale raczej nie nastąpi to szybko.
Ciekawe jest to, że w świecie reżyserskim każdy ma swoich ulubionych aktorów. Tak jak u Burtona non stop pojawia się Depp, a u Aronofsky’ego Jackman.
Miałem na myśli Daleki Wschód 😛
Jeśli chodzi o restarty, to bardzo ciekaw jestem nowego Spider-mana. Wydaje mi się, że i Parkera, i Gwen Stacy obsadzili naprawdę trafnie. I do tego epicki Wuj Ben. x] Może być dobrze. Tylko wybór „no-name’a” na reżysera trochę mnie dziwi. Ale może to dobry pomysł, Raimi kompletnie się nie sprawdził…
@Tomasz Kozioł – Pi, Requiem, Źródło i w sumie Zapaśnik też… Wszystkie połączone są tym samym tematem, rdzeniem – obsesją. 😉 W „Pi” to tytułowa liczba i matematyka, w „Requiem” – odchudzenie/hajs/whatever, „Źródło”? „lekarstwo” na śmierć. „Zapaśnik”? Powrót do chwil chwały. Z tego co piszesz o „Czarnym Łabędziu” to tu z kolei pojawia się perfekcjonizm. Zatem Aronofsky tak naprawdę ciągle robi filmy o tym samym – ale co z tego, i tak go kocham(y). 😛
jak dla mnie Natalie przed „Łabędziem” pokazała co potrafi tylko w „Closer”…
„Closer” też zdecydowanie mi się podobało jako film i pamiętam, że Natalie mnie w nim miło zaskoczyła, ale… gorzej ze szczegółami. Te już niestety wyblakły. Jej rola w „Czarnym Łabędziu” jednak zdecydowanie bardziej mnie ruszyła.
A widziałeś ją w „Leonie”?
„widziałaś” poproszę 🙂 tak, widziałam, ale jakoś mną nie wstrząsnęła.
Będę pamiętał, sorry – tak się zastanawiałem, czy słusznie wnioskuję po nicku i okazało się, że jednak nie. ;]
Dla mnie jej rola w „Leonie” była po prostu niesamowita. Ale to też nie tylko ze względu na same walory, ale i na połączenie roli – siłą rzeczy – dziecięcej z taką tematyką filmu. Było to dosyć wstrząsające, w szczególności, że byłem młody, gdy pierwszy raz oglądałem.
hmm może chodzi o odbieranie – za młodu odbiera się wrażenia inaczej niż później 🙂
Tak, to na pewno w dużej mierze kwestia odbioru – dlatego uważam, że czasem lepiej nie wracać do niektórych filmów czy książek, które się kochało za młodu. Syndrom legendy się kłania wtedy. :]
Obejrzałam, jestem wgnieciona w fotel. Zgadzam się całkowicie z Twoim stwierdzeniem, iż to „emocjonalna jazda bez trzymanki”, szczególnie ostatnie 30 minut. Przez większość filmu miałam dreszcze, a pod koniec to aż nie potrafię opisać, co ten film ze mną zrobił, ale stan przedzawałowy to takie minimum.
Nie cierpię słowa „genialny”, przede wszystkim dlatego, że jest ze wszech miar nadużywane w dzisiejszym piśmiennictwie, zwłaszcza tym Internetowym, ale tym razem zrobię wyjątek – ten film jest genialny.
I ja chcę zobaczyć Jezioro Łabędzie!
Bardzo się cieszę, że się nie zawiodłaś na seansie. :]
Właśnie sobie uświadomiłem, że o czymś zapomniałem… Elviis, witam na blogu, bardzo miło mi widzieć nową twarz w komentarzach. Mam nadzieję, że będziesz częściej tu zaglądała. :]
Tak, film godny polecenia. Wzbudził we mnie naprawdę niezłe emocje, co ruchomym obrazkom zdarza się raczej rzadko.
Ach, tak w roli uzupełnienia – dodatki z komputerowej animacji nadal rażą mnie sztucznością. Mogliby sobie darować.
Nie myślałem o tym wcześniej, ponieważ film po prostu mnie przykuł za mocno do ekranu, ale masz rację – CGI było na poziomie okolic 2005 roku, jeśli nie wcześniej. Ale przy takiej intensywności innych emocji prawie nie zwróciłem na to uwagi. :]
Niesamowite! Obejrzałem cały czas, a ciągle pamiętam jak od jakiejś połowy seansu siedziałem w kinie, w maksymalnym skupieniu wpatrując się w ekran i nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. POLECAM!
Co do poprzednich filmów tego reżysera, to dzień przed obejrzeniem „Czarnego Łabędzia” oglądałem „Requiem dla snu” i, choć jest solidny i uważam go za Dobry, to nie wciągnął mnie i nie przejął tak mocno i tak głęboko jak „Czarny Łabędź”.
Oceansoul pisze: „Nie cierpię słowa „genialny”, przede wszystkim dlatego, że jest ze wszech miar nadużywane w dzisiejszym piśmiennictwie, zwłaszcza tym Internetowym, ale tym razem zrobię wyjątek – ten film jest genialny.
I ja chcę zobaczyć Jezioro Łabędzie!”
Mamy bardzo podobne podejście co do tego słowa 🙂 Jednak ja uważam go za Wspaniały. To ciut mniej niż genialny. Przymiotnik „Genialny” rezerwuję sobie na razie dla „Ceny Strachu”!
Tak, i ja też zobaczyć Jezioro Łabędzie!
@Kocik – muszę w końcu obejrzeć tę „Cenę strachu”, o której ostatnio sporo piszesz, zachęciłeś mnie.
Co do określenia „genialny” – w moim przypadku, gdy myślę o filmach, nie jest on aż tak rzadko używany… Ale to chyba dlatego, że widziałem jednak sporo genialnych filmów, aktorek i aktorów, reżyserów i scenarzystów. Z ciekawości zajrzałem na filmweb, żeby zobaczyć, jak stoję z ocenami filmów – aż 69 filmów oceniłem na 10/10 (swoją drogą, zaraz sprawdzę, czy po latach nadal bym taką ocenę postawił ;] ). Czyli przynajmniej te kilkadziesiąt filmów mógłbym określić mianem genialnych – nie potrafiłbym wybrać jednego konkretnego, dla którego zarezerwowałbym ten epitet.
OK, OK… jedną z ocen 10/10 dostał… „Bardock – Ojciec Goku”… Mam nadzieję jednak, że rozumiecie względność tej noty. xP
Wg Filmwebu ja mam 56 'dziesiątek’, więc procentowo to pewno trochę więcej niż u Ciebie, w końcu mam dużo mniej obejrzanych. Z czego niektóre z tych ’10’ to takie oceny z miłości do filmu, mimo że zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to 'Arcydzieło’ ani genialny twór. Za to każdy film z ’10’ mogłabym oglądać w nieskończoność, więc to chyba ich wspólna cecha. ^^
Nie wiem, czy mogę komentować jeśli nie oglądałam filmu i nie przeczytałam wszystkich Waszych komentarzy, ale spróbuję.
„Łabędzia” nie widziałam, bo temat jest dla mnie zbyt ciężki. Potwierdziły to słowa przyjaciółki, która stwierdziła, że z moją wrażliwością nie powinnam tego oglądać. „Pi” też nie oglądałam, a „Requiem dla snu” nie mogłam znieść. To ten rodzaj psychodelicznego filmu, który mnie wciąga i dlatego go oglądam (+ oczywiście, żeby móc wyrobić sobie opinię), ale w rzeczywistości najchętniej wyłączyłabym telewizor. Natłok obrazów działa na mnie wyjątkowo źle, a pani Burstyn do tej pory śni mi się po nocach.
Wracając do Łabędzia – nie zamierzam poddawać w w wątpliwość talentu p. Portman, ale jw. – tego typu filmy zwyczajnie nie są dla mnie. Mniej przerażałby mnie oderwany od rzeczywistości horror.
Pozdrawiam.