Niedawno miałem okazję spędzić kilka miłych godzin z Borderlands. Niestety, nie udało mi się dokończyć, gdyż płytkę musiałem oddać, ale wrażeń i refleksji związanych z rozgrywką nazbierało się całkiem sporo. Wystarczająco dużo, by zebrać je w postaci niniejszego tekstu.
Borderlands jest kolejną próbę połączenia mechaniki hack’n’slashy z widokiem z perspektywy postaci. Kiedyś było jeszcze Hellgate London, które zostało zabite przez wysokie opłaty abonamentowe i kilka wiader poważnych błędów programistycznych, jeśli pamięć mnie nie myli. Pomyli się jednak ten, kto pomyśli, że Borderlands to „takie Diablo FPP”, gdyż jednak różnice w światach przedstawionych są na tyle duże, by ciężko było mówić o jakichś podobieństwach koncepcyjnych.
Fabuła… jakaś jest. Szczerze mówiąc, w ogóle nie zwracałem na nią uwagi, twórcy zresztą chyba też nie. Grunt, że musimy odnaleźć… jakąś kryptę, w której jest… coś. No właśnie, nic istotnego. Liczy się to, że na naszej drodze staje cała masa przeciwników, która… robi to bez wyraźnego powodu. Innego, poza chęcią bycia złym. Aż dziwne, że do siebie nawzajem nie strzelali, tak dla zasady. Co się zaś tyczy samego klimatu – mamy futurystyczne bronie, pustynną planetę i łaziki rodem z Mad Maxa. Jak mówiłem, Diablo tu zbyt wiele nie znajdziecie.
Mechanika strzelania została rozwiązana całkiem nieźle, łącząc z jednej strony czysto shooterowy wymóg zręczności z parametrami i właściwościami broni charakterystycznymi dla hack’n’slashy. Dla przykładu – jeśli przeciwnik znajduje się w niewielkiej odległości, my zaś prujemy z jakiejś wariacji na temat Uzi, nasze kule trafią celu, jeśli dobrze wymierzymy. Natomiast jeśli oponent będzie na granicy efektywnego zasięgu naszego gnata, wtedy główną rolę zaczynają już ogrywać „eRPeGowe parametry” – dla przykładu: dokładnie 70% naszych pocisków trafi. Oczywiście, to „dokładnie 70%” sprawdza się, tradycyjnie, dla tzw. dużych liczb. Przejście między suchymi cyframi a skillem gracza zostało przygotowane naprawdę płynnie i dało świetne efekty. Z jednej strony możemy cieszyć się naszymi umiejętnościami, a z drugiej – widzimy sens w poszukiwaniu coraz to lepszych giwer, które nie tylko współczynnikiem zadawanych obrażeń będą się różniły od aktualnie posiadanego sprzętu.
Jak jednak w przypadku bardzo wielu hack’n’slashy, zabawa zaczyna w pewnym momencie nudzić, jeśli gramy sami. W moim przypadku pierwsze objawy znużenia pojawiły się po ok. 10 godzinach przygód na Pandorze. Na niekorzyść Borderlands działa powtarzalność miejsc, które odwiedzamy, i przeciwników, których zabijamy. Całość ratuje rozbudowany system questów, który nadaje jakiś ciut większy sens naszym morderczym wojażom, ale i tu w pewnym momencie pojawia się przesyt. Jak się zapewne domyślacie, niezbyt wiele da się wycisnąć z dwóch-trzech schematów zlecanych zadań.
Mimo pojawiającej się z czasem nudy, jestem naprawdę zadowolony z tych kilku godzin spędzonych przy Borderlands. Chętnie kiedyś bym wrócił do tego tytułu, najlepiej z kimś, by ostatecznie odkryć zupełnie nieistotną tajemnicę krypty. I zabić przy okazji kilka tysięcy wrogów.