1.000 GS – zaspałem na zajęcia.
10.000 GS – mama przestała mi robić kanapki.
25.000 GS – nie rozmawiam już z ojcem.
40.000 GS – mój profil na naszej-klasie został uznany za fake’a.
50.000 GS – nie mam życia na myspace.
…
Swego czasu miałem okazję przeczytać niejeden artykuł czy wypowiedź o achievementach. A raczej o tym, jak głupim, i złym przy okazji, wymysłem owe achievemnty są. Dzieło szatana we własnej osobie, po prostu.
Litości!
Przyznam się szczerze, że ja już mam problem ze zrozumieniem intencji niektórych osób na etapie samego nie lubienia aczików. Pytanie podstawowe brzmi – czego można w nich nie lubić? I nie chodzi mi o to, że osobiście uważam je za genialny pomysł. Po prostu, jeśli nie chce się uczestniczyć w zbieraniu achievementów, to bez problemu można tego nie robić. Microsoft nikomu nie każe na nie polować. Ba, gracze z wyższym GamerScorem nie są nawet w żaden sposób wywyższani nad tych, którzy po zagraniu w sto tytułów nie wyszli jeszcze z pierwszego tysiąca. W sensie materialnym – achievementy są dosłownie po nic. Dla mnie to świetny temat na rozmowę z kumplami i sposób na zapisanie własnych osiągnięć w grach. Kiedyś cały „dobytek” traciło się wraz z formatem dysku. Utraciło się save’y, utraciło się wszystko. A teraz wystarczy, że ktoś zajrzy na mój profil i już widzi, że jestem niezłym kozakiem, ponieważ wykręciłem calaka w Avatarze (tym pierwszym, nie tym na podstawie filmu, rzecz jasna). I tyle.
I ponawiam – jeśli ktoś nie chce, nie musi zbierać achievementów. Nie przeszkadzają one w żadnym aspekcie gry, nie sprawiły, że nagle mamy wysyp crapów opartych na łatwym wykręceniu calaka. Są darmowym dodatkiem do każdej gry na Xboxie. Dla mnie, osobiście, jest to świetny sposób na przedłużenie gry i wyciśnięcie z niej jeszcze większej frajdy. Ale zrozumiem, jeśli ktoś powie, że nie chce przechodzić Dead Space’a przy użyciu wszystkich broni. Albo że chce to zrobić, ale nie potrzebuje do tego aczików. OK. Tylko gdzie tu powód i miejsce na pisanie całej złowróżbnej litanii „na cześć” achievementów?
Warto też zaznaczyć, że przecież gramy dla przyjemności. Wiele osób mówi, że acziki zabijają przyjemność z gry. Czy ktoś może mi wytłumaczyć, gdzie tu logika? Załóżmy, że mam przyjemność ze zdobywania osiągnięć i gram głównie po to, by je odblokowywać. Mam z tego niesamowitą radochę, czyli… tak jest, gram dla przyjemności. Czy ktoś odgórnie zdecydował, że przyjemność z rozpracowywania Mario można mieć tylko wtedy, gdy się idzie w prawą stronę? Po co ludzie narzucają na innych własną wizję „gry dla przyjemności”. Jeśli ktoś lubi spędzać czas w towarzystwie największych crapów, droga wolna. Każdy ma swoją definicję miłego spędzania wolnego czasu.
PS: Na wszelki wypadek dodam jeszcze kilka istotnych zdań specjalnie dla osób, które i tak będą chciały się przyczepić do aczkiów. Nałogi są złe. Wszystkie. Jeśli ktoś nałogowo poluje na achievementy i faktycznie przestaje rozmawiać z rodzicami albo zaniedbuje kumpli, to powinien sobie zrobić odwyk od „quick 1000”. Tylko że to nie jest wina achievementów, a braku umiaru. Zaś brak umiaru można mieć we wszystkim.