Tyle się mówiło o tym, jaką to genialną adaptacją filmów klasy B będzie Kane & Lynch. Twórcy wiele pod tym względem obiecywali i – rzadko zdarza mi się to pisać – w pełni dotrzymali wszelkich przysiąg! W Kane & Lynch wszystko rzeczywiście jest klasy B – od scenariusza, przez grafikę, a na akcji kończąc…
Klasa B, klasa B, klasa B… ile razy ja to już słyszałem? Szkoda, że mało kto pamięta, czym jest tak naprawdę owa „klasa B”. Przez Quentina Tarantino i Roberta Rodrigueza już chyba pół świata utożsamia z kinem klasy B takie perełki, jak „Pulp Fiction”, „Jackie Brown” czy „Planet Terror”. Wszyscy jednak już zapomnieli, że są to w rzeczywistości wysokobudżetowe produkcje, z doborową obsadą i solidnym scenariuszem, które na dorobku taniego, budżetowego kina made in USA jedynie bazują. Niestety, panowie z Edios oraz IO Interactive, wybierając sobie jakiś wzór do naśladowania, trochę przestrzelili i zamiast trafić na świetlaną schedę po Tarantino, wymierzyli dokładnie w prawdziwe kino klasy B. Czyli w co? Ano w coś, czego bez zaprawy i żelaznych nerwów oglądać się po prostu nie da…
Just keep it cool…
Ten śródtytuł, to zasadniczo jedyny tekst, który wyszedł naprawdę tarantinowsko. Cała reszta fabuły i scenariusza jest po prostu tania, oczywista i naciągana. Kane’a poznajmy, gdy jest przewożony do celi śmierci w więziennej ciężarówce. Najwyraźniej jednak komuś bardzo zależy na tym, by umarł, ale jeszcze nie w tym konkretnym momencie. Ciężarówka wylatuje w powietrze, a dotąd anonimowy „towarzysz podróży” – Lynch – wyciąga nasze alter ego z wraku i pomaga w ucieczce. Po co tyle zachodu? Jak się szybko okazuje, Kane jest zdrajcą i ma bardzo poważnie na pieńku z przestępczą organizacją The7. Członkowie tejże grupy naprawdę chcą zobaczyć Kane’a nawleczonego na pal, ale najpierw koniecznie muszą odzyskać pewną walizkę, którą kiedyś z jego winy stracili. I tak oto gracz wyrusza w skórze zdrajcy i z psychopatą Lynchem w roli przyzwoitki na poszukiwanie Teczki, Której Nie Ma Tam, Gdzie Być Powinna. W to wszystko bardzo szybko zostaje dodatkowo wplątana rodzina Kane’a i kilka innych osób.
Na pierwszy rzut oka jest w sumie nieźle. Fabuła pozornie trzyma się kupy i do tego pewnej konwencji, najlepiej wyrażanej przez określenie „kicz”. Sama koncepcja bohaterów również do życzenia wiele nie pozostawia. Do tego jeszcze motyw eksterminacji przywódców Organizacji Zła przez jej eks-członka, bliźniaczo podobny do tego z dylogii Kill Billa… Mogło być bosko!
Więc co zostało schrzanione?
Odpowiedź jest zadziwiająco prosta i oczywista – wykonanie.
Potencjał fabuły został zupełnie zmarnowany przez źle skrojony scenariusz. Z „kontrolowanego kiczu” a la Rodriguez zrobiła nam się „niezamierzona taniocha”. Element kluczowy – duet dziwaków w składzie zdrajca i psychopata na prochach – został, według mnie, spartaczony od początku do końca. Zamiast skupienia się na tej dwójce, kilku dobrych dialogów, jak ten znany z windowego teasera, dostaliśmy zestaw marnych pokrzykiwań i bardzo chaotycznych cut-scenek, które urywają się w dziwnych momentach. Filmiki, zamiast budować fabułę, stanowią tylko krótkie uzasadnienie dla tego, czemu zaraz zabijemy kogoś w Tokio a nie w Pekinie. Gdzie tu finezja? Gdzie jakieś ciekawe, budujące klimat i przybliżające sylwetki antybohaterów przerywniki filmowe? Jeśli liczyliście na dialogi kalibru rozmów o ćwierćfunciaku z serem i egzekucje przy akompaniamencie cytatów z biblii, to… lepiej iść i liczyć coś innego, gdyż tak stylowych akcji tu po prostu nie znajdziecie. Jedynym chlubnym wyjątkiem, według mnie, jest walka na balkonie wysokościowca, ale to niestety jedyny tak dobry i należycie zrealizowany motyw. Trochę mało jak na grę, której głównym atutem miał być scenariusz.
Walka też jest B
Pomijając już kwestię niespełnionych nadziei w stosunku do fabuły, Kane & Lynch miał jeszcze szansę uratować się w kategorii „dobry shooter TPP”. Niestety, tutaj też jest cieniutko. Gra została wyposażona w dodany na siłę system chowania się za przeszkodami. Jeśli ktoś grał lub chociaż widział w akcji Gears of War, to w tym przypadku będzie przeżywał istne katusze. Kane sam decyduje, czy do jakiejś ściany się przylepić czy też nie i robi to w sposób dosyć losowy. Często zdarza się tez tak, że gdy my jedynie chcemy się wychylić zza winkla, komputer dochodzi do wniosku, iż nam na pewno chodziło o wpakowanie się pod krzyżowy ogień… Odlot.
Kane & Lynch cierpi również z powodu problemów, które później przeszły, wraz z silnikiem, na Conflict: Denied Ops. Strefy trafień są… specyficzne – nieraz człowiek jest przekonany, że zaliczył headshota (vide, strzelał z odległości nieświeżego oddechu w nieświadomego jego obecności wroga), a tu nic. Drab dalej stoi, jak stał. Ciekawą inaczej opcją jest również to, że nie możemy zdecydować o… przeładowaniu broni! Wymiana magazynka zależy tylko i wyłącznie od widzimisię Kane’a. Na ogół robi to automatycznie, gdy schowa się na dłużej za winklem, ale i to nie jest zasada. I nie trzeba mówić chyba, że sam fakt skrycia się, nie oznacza jeszcze tego, że koniecznie chcę przeładować klamkę, z której dopiero raz zdążyłem wystrzelić. Brawo za pomysłowość.
Muszę też przyznać, że spodziewałem się jednak walki, która wymaga trochę więcej pomyślunku i finezji. W rzeczywistości dostałem sieczkę, w której sposób „na Rambo” sprawdza się naprawdę nieźle. Nie będę tego już jednak ani zwalał na twórców, ani poczytywał za błąd – po prostu spodziewałem się czego innego, ale to już mój problem.
Do zalet mogę dla odmiany zaliczyć fakt, że twórcy w kilku miejscach starali się urozmaicić rozgrywkę. A to strzelamy, wystając z ładowni półciężarówki, a to bawimy się w snajpera, czy też zjeżdżamy po linie z dachu wysokościowca. Z drugiej strony jednak czasem te „dodatki” zamieniały się w ostre przegięcie, gdy przychodziło nam walczyć samotrzeć z dwoma czołgami i helikopterem. Osobiście, naprawdę nie cierpię frustrujących wtrętów, typu „obowiązkowy etap z helikopterem”…
W ramach rozgrywki warto jeszcze wspomnieć o działaniach drużynowych, które zostały rozwiązane w sposób idealny dla osób, które nie lubią złożonych taktycznych shooterów. Członkom drużyny – maksymalnie bodaj pięć osób naraz – możemy wydawać proste komendy w stylu: za mną, broń tego miejsca czy „hajda, na wroga!”. Inna sprawa, że szwankujące AI sprawia, iż każda taka dyspozycja jest wykonywana z fanatyzmem godnym lepszej sprawy, co na ogół kończy się bieganiem po polu walki i leczeniem kompanów… „Na szczęście” wrogowie są jeszcze głupsi, więc ich potencjalna przewaga zostaje wyzerowana.
Multi… Jakie multi?!
„Fragile Alliance”, czyli jedyny tryb multi, jaki dostajemy w Kane & Lynch ma naprawdę ciekawe założenia. Wraz z ekipą włamywaczy mamy uciec z banku z jak największym łupem. Założenie proste, ale za to haczyków wiele. Przede wszystkim trzeba się spodziewać, że jeden z kompanów może nam wpakować kulkę w łeb, gdy będziemy się tego najmniej spodziewali i zwieje z całością łupu. Ale nawet gdy oberwiemy, nic jeszcze nie jest do końca przesądzone, gdyż respawnujemy się jako członek sił prewencyjnych, który ma za zadanie powstrzymanie przestępców – droga do zemsty jest dzięki temu otwarta.
Jak widać, pomysł naprawdę ciekawy i… żałuję, że nie miałem jak go przetestować. Problem w tym, że już teraz – raptem parę miesięcy po premierze – w necie zieją totalne pustki, a i sama gra ma spore problemy z łączeniem się z innymi serwerami. Udało mi się upatrzyć tylko dwie otwarte gry, ale z żadną nie miałem szans się połączyć. Czemu? To tajemnica dla mnie nieprzenikniona, a nad tematem trochę siedziałem (nawet na Games for Windows nie mogę tego zwalić, ponieważ w innych tytułach działa jak należy).
Kolory masakry
Niestety, graficznie Kane & Lynch, to również liga B. Modele są – jak na dzisiejsze czasy – średnio szczegółowe, tekstury proste, animacja zaś drewniana do bólu. Najbardziej zaś cierpiałem z powodu tragicznego wykrywania kolizji. Kilka razy dochodziło do takiego absurdu, że zabity przeciwnik albo przechodzień dosłownie wtapiał się w chodzik. Zaś bug z przenikaniem się ciał, składanych na jedną kupkę, przeraża graczy dokładnie tak, jak miał to w zwyczaju kilka lat temu, gdy był smutnym standardem. Z dźwiękami też rewelacji nie ma, ale… Znalazło się tu sporo miejsca na solidną grę aktorską. Dubbing to zdecydowanie najmocniejsza część całej oprawy audio i tu się należy pochwała dla twórców.
Bilans zysków i strat
Miało być klimatycznie – nie jest. Miał być dobry scenariusz i fascynujący duet w roli głównej – nie ma. Kawał solidnej akcji – też nie do końca… Już podczas rozgrywki zastanawiałem się, jaką ocenę dostanie ode mnie Kane & Lynch i rozwiązanie tego problemu nie było dla mnie oczywiste. Początkowo miała być słaba „siódemka” za sam fakt, że Denied Ops dostało 6/10, a miałem silne odczucie, że jednak Dead Man jest lepszy. Jednak gdy doszedłem do końca, to… ręce mi się załamały. Na całą grę – wraz ze wszystkimi zgonami, powtórkami i próbami dobicia się do multi – potrzebowałem… 5h (słownie: pięć godzin)! To już jest po prostu kpina. Nawet testy wspomnianego Conflictu zajęły mi przynajmniej dwa razy więcej. A gdybym odliczył wszystkie restarty, to przypuszczam, że czystej gry nie wyszłoby z tego więcej niż trzy godziny. Dlatego ostatecznie Kane & Lynch dostaje ode mnie „szóstkę” – trochę mocniejszą od Denied Opc, ale jednak „szóstkę”.
2008-03-22. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.