Słyszeliście o X-Blades, zanim to miało swoją premierę? Pewnie nie… A może po premierze? Też pewnie nie… Cóż, tak się złożyło, że pudełko z tą wariacją na temat połączenia slashera z ubogą platformówką trafiło na moje biurko, a następnie, siłą rzeczy, do czytnika konsoli. Zabawa nie bolała – przez niecałe pięć godzin nie zdążyła zadać poważniejszego cierpienia, ani odłupać mi kawałka mojej integralności psychicznej. Ale do przyjemności ta przeprawa też się nie zaliczała. Przejedźmy się więc po całości walcem.
X-Blades osiągnęło wyżyny bezmózgowości – Poważny Sam w kontekście tej produkcji spokojnie mógłby zająć się wykładaniem chemii, i to nie w Biedronce. Gra jest do tego stopnia głupia, że przez kilka pierwszych etapów wręcz ciężko zrozumieć zasady, którymi się rządzi.
Poznajcie… jak ona… ekhm… poznajcie główną bohaterkę. Jak sugeruje gra, najwyraźniej panienka, nad którą obejmujemy kontrolę, para się zawodem poszukiwacza przygód, i skarbów przy okazji. Jest zupełnie wyprana z cech osobowości, chyba że ktoś za jedną z nich uzna duży biust. Jeśli nie, to już tylko wkurzający głosik pozwala ją odróżnić od dowolnej innej, generycznej pani archeolog. Owa panienka znalazła mapę skarbu i od razu ruszyła na poszukiwania. Oczywiście, odnalezienie precjozów będzie naszym głównym zadaniem.
Jak się okazuje, przyjdzie nam zwiedzić konkretnych rozmiarów kompleks świątyń. Za to poszczególne etapy są wręcz niewyobrażalnie małe – naprawdę, wyobraźcie sobie najmniejszy możliwy poziom lochów, podzielcie przez dwa, a później jeszcze przez cztery. Szybko się przekonałem, że to nie eksploracja jest ważna tak naprawdę, lecz wybijanie absurdalnych ilości przeciwników. Po przekroczeniu progu sali odpala się skrypt, przyzywający na pole walki od dziesięciu do pierdyliona wrogów.
Zdarzały mi się potyczki, podczas których – zgodnie z zaimplementowanym w grze liczniku – pod naporem moich ciosów padało bez mała pół tysiąca maszkar. Często potwory będą się tak długo odradzały, dopóki nie wybijemy odpowiednio dużej ilości przedstawicieli określonego gatunku. Przykładowo – atakuje nas piętnastu wrogów, ale tylko jeden jest właściwego typu. Musimy więc wysiekać sobie do niego drogę i ubić. Oczywiście, respawnują się absolutnie wszyscy, więc jeśli nie ma się szczęścia, najpierw wyprawi się w wieczną podroż 30 sztuk mięsa armatniego, a dopiero później właściwego niemilca. I tak, dajmy na to, 23 razy na każdej arenie.
Sęk w tym, że do powyższych wniosków musiałem dojść sam. Gra mi nie podpowiedziała, że niektóre etapy mają konkretne warunki ukończenia, więc musiałem się domyślać, o co chodzi. Jak już zrozumiałem zasadę, poszło znacznie łatwiej, lecz początkowo czułem się dziwnie niepewnie, mimo że tytuł ma wszystkie cechy „zabawy bezmózgowej”. Zdarzało się też kilka razy, że po wejściu do komnaty moja akrobatka był poniewierana przez różowe światło… bo tak. Nie wiem, co to miało być, ale czasem takie wypadki się przytrafiały.
Skłamałbym jednak, gdybym napisał, że taka zabawa w trzebienie zastępów – chyba – piekielnych nie daje jakieś, przynajmniej śladowej satysfakcji. Daje, owszem. Fakt, schemat zabawy jest taki sam od początku do końca – wchodzimy do komnaty, zabijamy circa dwie-trzy setki przeciwników, następna komnata. Raz na jakiś czas trafia się boss, otoczony przez kolejne hordy wrogów. I… taka formuła bawi przez pięć godziny, w szczególności od momentu zrozumienia rządzących tym zasad.
Jednak po ukończeniu „wątku fabularnego” (określenie bardzo na wyrost) człowiek natychmiastowo zapomina, w co grał. Przez dużą część walk można się przeklikać, wprasowując do oporu przycisk odpowiedzialny za atak. Gdy sytuacja wygląda źle, odpalamy jedną z mocy specjalnych (reprezentowanych głównie przez obszarowe ataki). Do tego dostaliśmy jeszcze pistolety, które działają na podobnej zasadzie – wciskamy spust i stoimy, kule same trafią do celu. Czasem przyjdzie nam też podskoczyć, ale współczynnik akrobacji wynosi chyba poniżej jednej na mapkę.
Ubogi jest nie tylko garnitur ciosów, ale też wachlarz przeciwników – typów jest raptem kilka, zaś poszczególne egzemplarze z tego samego gatunku nie różnią się między sobą absolutnie niczym, więc przez cały czas walczymy z armiami klonów. To samo tyczy się zresztą lokacji – wszystkie miejscówki są niemal bliźniaczo podobne.
Wizualnie X-Blades osiągnęło rozmaite rodzaje „kiepścizny”. Modele i animacje są osiągnęły raptem poziom „po prostu kiepskie”. Natomiast cut-scenki są już „kiepskie z matematyczną precyzją”. Do tego stopnia, że momentami oczy zaczynają krwawić. Naprawdę, oprawa graficzna jest ujmą dla wielu tytułów, które miały swoją premierę jeszcze na PlayStation poprzedniej generacji.
Jeśli zdarzy się tak, że idąc ulicą, potkniecie się kiedyś o X-Blades, spokojnie możecie się nim zainteresować. Te pięć godzin bezkompromisowej sieczki mija całkiem przyjemnie. Ale gdybyście mieli wydać więcej niż 20 do 30 złotych, to raczej bym już odradzał. Na Xboxie 360 jest kilka znacznie lepszych platformówko-slasherów, więc tym tytułem nie warto sobie zawracać głowy.
2010-03-15. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.