Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Kameo: Elements of Power – Wiecznie młoda

K

Kameo: Elements of Power było jednym z tytułów startowych Xboxa 360 i po dziś dzień pozostało faktycznie exclusivem tejże platformy, co – jak powszechnie wiadomo – nie jest takie proste i oczywiste. Czy po tylu latach od premiery nadal warto sięgnąć po przygody młodej elfki? Tak, zdecydowanie tak.

Szczerze mówiąc, po odpaleniu Kameo byłem mocno zaskoczony tym, co zobaczyłem. Jak się okazało, to tytuł naprawdę specyficzny i niestandardowy – nic mu podobnego do dziś na Xboxie 360 się nie pojawiło. Ponadto, wygląda naprawdę świetnie, niejednokrotnie lepiej od produkcji wydawanych współcześnie. A to o czymś świadczy. O co jednak rozchodzi się cały rumor?

Poznajcie tytułową Kameo. Jest jedną z dwóch księżniczek elfów, lecz to właśnie jej w udziale przyjdzie przejęcie korony po matce. Z tym atrybutem władzy przechodzi na użytkownika coś znacznie potężniejszego od samego tytułu – nowa królowa zyskuje również możliwość przemiany w dowolnie wybranego Żywiołaka. Jak łatwo się domyślić, druga księżniczka, Kalus, jest bardziej niż niezadowolona z takiego obrotu spraw. Zazdrość prowadzi ją do zdrady – porywa i torturuje matkę, ojca, dwie ciotki oraz… zwalnia kamerdynera! Jakby tego mało, postanawia na królestwo wypuścić plagę trolli poprzez wyzwolenie ich władcy, Thorna, spod wpływu pradawnej klątwy.

W całej tej zawierusze Kameo traci swoje magiczne moce – Żywiołaki zostają oddzielone od jej ciała siłą i porwane przez cieniste trolle. Na szczęście, nasza bohaterka mimo wszystko uchodzi z życiem i poprzysięga zemstę na swych oprawcach. Żeby jednak się do owego mszczenia zabrać należycie, musi najpierw odzyskać wszystkie odebrane jej Żywiołaki.

Elements of Power to specyficzne połączenie platformówki, radosnego slashera i – dosyć subtelnego – free roamu, biegania, gdzie się chce. Nie dość, że skakania jest sporo, to i zagadek związanych z wykorzystaniem poszczególnych mocy nie brakuje. Czasem trzeba zmienić się w wielkie yeti, żeby wspiąć się po lodowej ścianie, następnie transformować w przerośniętego pancernika, by przebić się przez przeszkodę i na deser, już pod postacią zgrabnej Kameo, przefrunąć na przepaścią. To tylko najprostszy przykład. Ostatecznie odblokujemy łącznie dziesięć Żywiołaków, zaś niektóre zagadki przestrzenne będą wymagały od nas użycia zdolności przynajmniej czterech z nich.

Różnorodność mocy przenosi się również na pole bitwy. Znacznie łatwiej jest przetrzebić wraże szeregi pod postacią smoka-nielota niż turlając się wspomnianym wcześniej pancernikiem. Ciekawą opcją jest również przemienienie się w chwasta-mordercę, który nigdy z liści nie zdejmuje swoich wysłużonych rękawic bokserskich. Jeśli dobrze dobierzemy umiejętności Żywiołaków, walki nie będą zbyt wymagające.

Warto tu poruszyć kwestię bardzo… dziwnego… sterowania, które najbardziej daje się we znaki właśnie podczas walki. Otóż, pod klawisze A/B/X/Y zostały przypisane skróty klawiszowe do czterech wybranych Żywiołaków. Natomiast ciosy zadaje się wyłącznie… triggerami. Przy czym pociągnięcie dwóch na raz odpala jakiś bardziej dewastujący atak. Jest to rozwiązanie na tyle niecodzienne, że aż postanowiłem o tym w recenzji wspomnieć. Nie mówię, że jest złe. Jak się już człowiek oswoi, to okazuje się całkiem wygodne. Ale, właśnie, trzeba się najpierw do tego przyzwyczaić, a to chwilę zajmuje.

Jako się rzekło, mamy tu również odrobinę free roamu (jak to się obrazowo mówi „a la GTA”, choć w tym wypadku lepszym porównaniem byłoby jednak Assassin’s Creed). Wyraża się on głównie w tym, że musimy konno dojechać do kolejnych istotnych miejscówek, na ogół po drodze wykonując jakąś pomniejszą misję i walcząc z hordą trolli. Trzeba jednak zauważyć, że kolejne miejscówki lepiej odwiedzać według subtelnie sugerowanej przez twórców kolejności. Inaczej bardzo szybko dojdzie do sytuacji, w której będzie nam brakowało Żywiołaka niezbędnego do odwiedzenia jakiejś miejscówki, co z kolei zaowocuje wracaniem na piechotę do właściwego punktu.

Graficznie całość prezentuje się naprawdę okazale i to mimo swojego wieku. Szczególne uznanie budzą projekty wszystkich miejscówek i postaci. Żywiołaki są po prostu rewelacyjne i pomysłowe, Kameo jest chodzącą esencją elfki, zaś krajobrazy potrafią czasem nawet lekko zaprzeć dech w piersiach, gdyż epickości im nie brakuje. Głównym problemem oprawy jest lekka plastikowość, ale dzięki jaskrawej, baśniowej oprawie nie przeszkadza to aż tak bardzo. Można też narzekać na fakt, iż wspomniane armie trolli są de facto armiami klonów. Na szczęście, gra nadrabia ten problem naprawdę konkretnymi ilościami wrogów wyświetlanych na raz na ekranie. Można wybaczyć. Trzeba jednak pamiętać, że klimat nie tylko oprawy, ale i samej gry jest naprawdę niecodzienny, przez co wielu graczy może się Kame po prostu odbić.

Jeśli lubcie platformówki z dosyć rozbudowanym aspektem walki albo interesują was bardziej pokręcone klimaty, Kameo: Elements of Power naprawdę może się wam spodobać. To kawał solidnego kodu, który może dostarczyć zabawy na sześć do ośmiu godzin. Czasem nawet więcej, jeśli macie kumpla, który chciałby spróbować multi, gdyż wyzwania dla wielu graczy również trafiły do kompletu. Biorąc pod uwagę, że w dowolnym sklepie z grami Kameo aktualnie można zakupić za kwotę rzędu 20-40 złotych, aż żal nie spróbować.

2010-03-01. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.

Subscribe
Powiadom o
guest

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Tomasz Kozioł (Pop)kultura osobista

Tu mnie znajdziesz:

Najświeższe teksty

Najnowsze komentarze

0
Would love your thoughts, please comment.x