Na dzień dobry zadam pytanie: po co robić bijatykę, która – sądząc po ilości dostępnych ruchów – wymierzona jest w casuali, zaś poziomem trudności dostosowana do prawdziwych pr0? Nie wiecie? Ja też nie. I twórcy, czyli panie i panowie z EA Canada, też pewnie nie wiedzą, mimo że sami są autorami jednej takiej produkcji… Rzecz jasna, mowa o ich najnowszym „dziele”, FaceBreakerze.
Lewy hak…
FaceBreaker jest tytułem dosyć specyficznym już z samego założenia. Twórcy symulatora bokserskiego – Fight Night – postanowili tym razem podejść do swojego ulubionego tematu z przymrużeniem oka. Efektem tego stała się karykaturalna, komiksowa konwencja graficzna, która – to trzeba przyznać – robi naprawdę świetne pierwsze wrażenie. Jak zaś został potraktowany system walki? Cóż, też z przymrużeniem oka, co niestety okazało się iście masochistycznym posunięciem. Przypuszczam, iż założenie było takie, by FaceBraker był możliwie przystępnym tytułem – nawet dla tych graczy, którzy nie przepadają za bardziej wyrafinowanymi bijatykami ze względu na np. trudne do spamiętania i wyćwiczenia combosy. Dlatego też do naszej dyspozycji zostały oddane tylko… cztery ciosy. Mamy tu uderzenie niskie, wysokie, silne i rzut. Nic więcej. Do tego dochodzą dwie bliźniaczo podobne w wykonaniu kombinacje oraz kilka sposobów na bardziej defensywną rozgrywkę. Malutko, w szczególności, że różnice pomiędzy postaciami są bardziej zbliżone do kosmetycznych niż fundamentalnych (co wcale nie przeszkadza im w byciu niezrównoważonymi, o czym dalej).
OK, ciosów jest mało, combosy teoretycznie dziecinne proste… Czyli dostaliśmy grę dla casuali, tak? To świetnie, takie też przecież są potrzebne!… Cóż, tak, dobrze myślicie – gdzieś musi być haczyk i rzeczywiście jest. Mimo że samo sterowanie jest banalne, to już poziom trudności potrafi zabić ćwieka chyba każdemu graczowi, który nie był mentalnie przygotowany na taki szok. Grając w storymode na najniższym poziomie, już podczas pierwszej walki można dostać nieźle po twarzy i kilku innych częściach ciała. Komputer atakuje z taką szybkością i zawziętością, iż ciężko w ogóle oddech złapać, a co dopiero zrozumieć to, co się dzieje na ekranie. Bardzo szybko się okazuje, iż absolutnie niezbędne do wygranej są idealnie wymierzone kontry, bloki i uniki, które niestety wymagają iście małpiej zręczności, precyzji i do tego jeszcze sporo treningu.
Przypuszczam, że po pierwszych kilku walkach typowy niedzielny gracz odłoży pada z rezygnacją, o ile wcześniej nie rozwali go ścianę. Ba, mimo że sam lubię bijatyki i casualem raczej nie jestem, chciałem roztrzaskać kontroler, urządzając sobie turniej rzutów w płytkę z grą. Szczerze mówiąc, był to moment zwątpienia, który każdy recenzent musi raz na jakiś czas przeżyć – ze szczerego serca nie miałem ochoty dalej grać w FaceBreakera, lecz poczucie obowiązku wzięło górę.
Przestawiłem swoje podejście z „weekend warrior” na „tru pr0” i spróbowałem ponownie.
Po chwili przerwy na pozbieranie strzaskanej psychiki go kupy, wziąłem się za dokładniejsze rozgryzanie mechaniki rozgrywki, żeby znaleźć miły i przyjemny sposób na rozpracowanie trybu dla jednego gracza. Mój zawód i niechęć weszły na wyższy poziom. FaceBreaker rzeczywiście okazał się kompletnie ubogi w ciosy – nie dokopałem się do żadnych bardziej rozbudowanych kombinacji czy innych sposobów mordu. Nic! Cała gra sprowadza się w praktyce do walenia raz wysoko, raz nisko i unikania kontr przeciwnika. Szybko wyszło również na jaw, iż korzystanie z kombinacji jest sprawą nad wyraz śliską, gdyż AI z diabelską precyzją rozbija 90% naszych ataków, przeprowadzając przy okazji miażdżącą kontrofensywę… Oczywiście, z czasem i na takie sytuacje można znaleźć sposób, lecz przy okazji wychodzi na jaw jeszcze kilka porażająco tragicznych decyzji designerskich…
Wydawałoby się, iż w konstrukcji samych zasad walki nie da się nic spartaczyć. A jednak, EA Canada potrafi. Nie słyszałem nigdy, by ktoś narzekał na jakże sprawdzony system: „kto jako pierwszy wygra 3 rundy, wygrywa walkę” – genialne w swej prostocie. Jak ma się sprawa z FaceBreakrem? Otóż, walka podzielona jest na owe 3 rundy, lecz by je wygrać, nie wystarczy knockout przeciwnika lub przewaga w ilości punktów życia. Najpierw trzeba drugiemu bokserowi „zdjąć” zielony pasek wytrzymałości, następnie zaś czerwony, który jest tej samej długości, lecz… non-stop się regeneruje i to ze sporą szybkością. Gdy jednak uda nam się już niemilca rozłożyć na łopatki, runda i tak trwa dalej, dając nam szansę na zdobycie kolejnego punktu przewagi. Kto zdobędzie 3 – wygrywa. Co ciekawe, jeśli po trzech rundach będziemy mięli przewagę rzędu 2:0, to jeszcze nie koniec zabawy, gdyż wtedy włącza się tryb nagłej śmierci (ang. sudden death), dając adwersarzowi szansę na obrócenie sytuacji o 180 stopni. Ale, ale – to też jeszcze nie koniec zasad! Istnieje możliwość na szybsze zakończenie spotkania poprzez wykonanie tytułowego facebreakera. Polega to na zaaplikowaniu przeciwnikowi naprawdę srogiej dawki bólu i dobiciu go combosem. A jak wspomniałem, AI świetnie radzi sobie w takich sytuacjach i to gracz z reguły źle na tym wychodzi. Nie uważacie, że jak na reguły zwykłej walki, są one dosyć skomplikowane, średnio zrozumiałe i dalekie od wygodnych i przystępnych? Najgorsze jest to, iż w praktyce sprawdzają się po prostu tragicznie! Przez ciągle regenerujące się zdrowie, walka potrafi się ciągnąć i ciągnąć w nieskończoność – tak w singlu, jak i w multi.
Kolejnym z takich fascynujących rozwiązań jest wspomniany wcześniej storymode – chyba jeszcze bardziej frustrujący od tego z Virtua Fighter 5. Otóż, do rozegrania mamy kilkanaście walk podzielonych na 4 kluby arcade. Nie byłoby źle, gdyby nie fakt, iż po przegranej walce często cofamy się o jeden krok. Jeśli na przykład walczyliśmy z trzecim przeciwnikiem i ponieśliśmy sromotną klęskę, będziemy zmuszeni do powtórzenia pojedynku z adwersarzem nr 2. A że system walki jest skopany… Lepiej przywiążcie sobie pady do rąk lub wyłóżcie pokój poduszkami, gdyż inaczej szykują się Wam straty w sprzęcie…
Ostatnią ważną sprawą są postacie. Jak wspomniałem, największe różnice między wszystkimi pięściarzami wyrażają się w sferze wizualnej. Zestaw ciosów każdy z nich ma praktycznie taki sam – z jedną tylko różnicą i to właśnie ta różnica jest źródłem całego braku zbalansowania. Każdy bokser potrafi ogłuszyć przeciwnika, lecz w zależności od tego, kim gramy, stan ten będzie wywoływany przez inny cios. I tak, niektórzy muszą wyprowadzić najtrudniejszego combosa, który ma minimalne szanse na powodzenie, a inni… wykonać rzut. Tak, rzut, który – co ciekawe – jest bardzo trudny do skontrowania; niemalże pewniak. Gdzie tu sprawiedliwość?
…prawy prosty…
W przeciwieństwie do systemu rozgrywki, oprawa wizualna zasługuje na zdecydowaną pochwałę. Komiksowa stylizacja wypadła na szkolną piątkę z plusem. Modele postaci są świetnie dopracowane i bardzo dobrze animowane, zaś ciosy kończące zostały pomyślane z przysłowiowym jajem. Na pochwałę zasługuje również praca kamery, która – w szczególności podczas powtórek – pozwala na obserwowanie akcji w naprawdę atrakcyjny sposób. Dodatkową zaletą jest system tworzenia własnych postaci – może niezbyt rozbudowany, ale jednak. EA najwyraźniej stawia na rozwój społeczności, gdyż stworzonych przez nas pięściarzy możemy wrzucać na oficjalną stronę, gdzie będą ocenieni przez innych graczy. Poza tym, chwalić się również można plikami video ze swoich pojedynków. Niestety, w świetle spartaczonej mechaniki, bajer ten okazuje się raczej bezużyteczny.
Drugim całkiem interesującym rozwiązaniem, które niestety ginie gdzieś w cieniu, jest system „uszkodzeń twarzy w czasie rzeczywistym”. Teoretycznie, fizjonomia bokserów zmienia się w zależności od liczby przyjętych ciosów, ale w praktyce – przy tym tempie rozgrywki – ciężko cokolwiek zaobserwować.
W przypadku ścieżki dźwiękowej ekstazy nie ma, ale i tak należy ona do mocniejszych stron FaceBreakera. Głosy postaci idealnie pasują do konwencji, zaś dźwięki otoczenia i walki są po prostu solidnie nagrane. Szkoda tylko, że sam soundtrack nie powala, choć w menu przygrywają czasem naprawdę przyjemne kawałki.
…i kończymy!
Czas powrócić na chwilę do problemu poruszonego we wstępie, czyli… Do kogo jest tak naprawdę zaadresowany ten tytuł? Niedzielny gracz na pewno nie będzie miał siły i nerwów, by chociażby spróbować rozgryźć mechanikę, zaś pro-gamerzy… Cóż, nie widzę po co mieliby się uczyć FaceBreakera, kiedy na Xboxie jest tyle innych, ciekawszych i zdecydowanie bardziej złożonych oraz rozbudowanych bijatyk. Dead or Alive 4, Virtua Fighter 5 czy wreszcie najnowszy Soul Calibur – te wszystkie tytuły są zdecydowanie bardziej warte uwagi. W szczególności, że do wymienionych przeze mnie wad, dochodzą jeszcze takie potwory, jak straszna schematyczność wszystkich starć czy nużąca powtarzalność. Ostatecznym gwoździem do trumny jest fakt, iż tytuł ten kiepsko sprawdza się w multi. Mechanika gry jest na tyle odmienna od typowych bijatyk, że jeśli jakiś Wasz kolega spróbuje swoich sił na zasadzie „pokaż mi szybko, jak się w to gra i się zmierzymy”, to zapewne po 5 minutach odejdzie zrezygnowany. Xbox Live też nie ratuje sytuacji, gdyż starcia na nim są nie mniej powtarzalne i nużące.
Chcecie wydać kasę? Wydajcie na coś innego. Jedyne, co ratuje trochę końcową ocenę FaceBrakera, to bardzo dobra oprawa video i przyzwoita audio. Poza tymi dwiema kwestiami – lepiej po prostu nie tykać.
2008-05-09. Tekst napisany na zlecenie portalu Gaminator.tv.