Zachęcony bardzo przyjemną przygodą z drugą odsłoną Blazing Angels, postanowiłem cofnąć się trochę w czasie i sprawdzić, czy „jedynka” również miała taką moc przyciągania do ekranu. Zdobyłem, pograłem, wyciągnąłem wnioski i… pewien morał. Jaki? Nie zawsze warto się bawić wehikułem czasu…
Od początku zabawy z Blazing Angels miałem dziwne uczucie, że obcuję z typową, PeCetową… budżetówką. Menu wyglądało na zrobione w pół minuty przy użyciu Painta, a opcje ograniczały się do ustawień dźwięku i wyświetlenia schematycznego rysunku pada z opisanymi przyciskami (bardzo niefortunnie zresztą przyporządkowanymi). Żadnych poziomów trudności, konfiguracji sterowania, nic. Odpalenie treningu przyniosło jeszcze kilka dodatkowych, nieprzyjemnych doznań. Wszystkie komunikaty w grze są wyświetlane wielkimi fontami a la Comic Sans, co zupełnie nie pasuje do klimatu gry i II Wojny Światowej. Gdy zaś pierwszy raz ujrzałem oprawę graficzną… Początkowo obstawiałem, że Ubisoft wydał swoją grę w okolicach roku 2000. Jednak – po szybkim sprawdzeniu – na jaw wyszła smutna prawda – 2006. Cóż, powiem Wam tak – jest to jedna z najbrzydszych gier, jakie widziałem na next-genie Microsoftu, a fakt, że Blazing Angels pojawiło się równolegle również na starym Xboxie, wcale mnie nie dziwi.
Najgorsze jest jednak to, że na złych pierwszych wrażeniach się nie kończy…
W przeciwieństwie do swojego następcy, nie uświadczymy w grze żadnej fabuły. Po prostu uczestniczymy wraz ze swoją brygadą w kilku historycznych misjach. Jak się zapewne domyślacie, są to między innymi operacje prowadzone na Midway czy też próba odparcia japońskiego ataku na Pearl Harbour. Postacie, wraz z którymi będziemy się przebijać przez wraże szeregi podczas 18 misji, są o krok od miana „bezimiennych”. Co jeszcze bardziej przerażające, określenie „bezmózdzy” też jest całkiem na miejscu, o czym zaraz.
Pierwsze 6 do 10 misji robi wrażenie dosłownie banalnych – leć przed siebie, zestrzel wrogów, wracaj… Materiał na maksymalnie 15 minut grania. W oczy najbardziej kole schematyzm i oskryptowanie – zniszczymy pierwszą falę myśliwców, nagle w oddali materializuje się druga i tak pięć razy. Gdy przebrniemy przez pierwszą połowę, nagle z poziomem trudności zaczynają dziać się – jak to mówią fachowo u nas w branży – dziwne rzeczy, co chyba najlepiej jest zobrazować na przykładzie.
Cel jest potencjalnie niezbyt trudny: zniszcz lotnisko i flotę powietrzną Japończyków, chroniąc przy okazji sojusznicze bombowce. Problemy pojawiają się, gdy się okazuje, iż wszystko musimy zrobić samodzielnie, będąc w dwóch miejscach na raz. Jeśli zaczniemy niszczyć wrogą bazę, to stracimy w tym czasie całą eskadrę bombowców. Jeśli będziemy eskortować swoich, to zostaną zestrzeleni przez ochronę przeciwlotniczą wroga. Co ciekawe, zniszczenie wieży kontroli lotów, wszystkich hangarów oraz wrażych samolotów zanim te w ogóle wystartują nic nie zmienia. Skrypty sprawiają, że nawet jeśli wrogowi nie pozostały już żadne maszyny, to te i tak zmaterializują się na pasie startowym. Oczywiście, nie ma możliwości, by naszych bezmózgich kompanów przydzielić do eskorty bombowców, a samemu zająć się bazą. Jako że w pewnym momencie wszystkie misje są zbudowane według tego schematu, można szybko wyłysieć.
Pomijając skopany balans poziomu trudności i wspomniany brak na przykład opcji „easy” dla mniej wytrwałych graczy, grywalność Blazing Angles jest kaleczona również przez słabe wywarzenie między arcadem a symulacją. Sterowanie i niezły wskaźnik kuloodporności naszej maszyny wskazują na niezobowiązującą, podniebną strzelankę. Natomiast to, jaką precyzją trzeba się popisać, by trafić w jakikolwiek cel, sprawia, że tylko naprawdę wprawieni i uparci gracze będą mieli szansę na ukończenie przygody. Twórcy najwyraźniej nie słyszeli o czymś takim, jak pole rażenia – jeśli nie trafimy rakietą dokładnie w sam środek czołgu, nie ma nawet mowy o jego uszkodzeniu. A że z reguły owych czołgów jest po 12, zaś my nie mamy żadnego systemu wspomagania celowania… Frustracja puka do drzwi Waszych nerwów po 5 minutach – w szczególności podczas misji, które przechodzi się na czas.
Byłoby może łatwiej, gdyby dało się przed misją dobrać uzbrojenie dla naszej maszyny. Nie wspominając już o tym, że skoro w trakcie zabawy możemy odblokować aż 42 samoloty, miło byłoby mieć jakąś swobodę w ich wyborze. Niestety, dla każdej misji jest przygotowane tylko jedno słuszne ustawienie. Mamy zatopić krążowniki? Zbombardować bazę? Zniszczyć samoloty na pasie startowym? Rozprawić się z czołgami? Rakiety powietrze-powietrze będą musiały wystarczyć… Nie pomaga przy tym fakt, iż użycie broni dodatkowej, którą w tej sytuacji są owe rakiety, zostało na stałe przypisane pod wciśnięcie prawej gałki analoga. A że ten sam analog przy okazji odpowiada za kontrolę przepustnicy…
Gwoździem do trumny Blazing Angels jest absolutnie przedpotopowa oprawa audio-wizualna, na temat której zdążyłem już trochę pomarudzić we wstępie. O ile modele samolotów jeszcze robią całkiem przyzwoite wrażenie, o tyle cała reszta po prostu wypala wzrok. Czołgi to obłożone niskiej jakości teksturami prostopadłościany, krzątająca się po lotnisku załoga skład się z kilku polygonów pomalowanych na jeden z 3 do 4 kolorów. Swoją drogą, patrząc na budynki i ich wykończenie, miałem silne wrażenie, że zestaw tekstur ma ujemną rozdzielczość. Całe szczęście, część misji rozgrywa się bez nadmiernego zbliżania do ziemi, dzięki czemu można sobie niektórych z tych „wrażeń estetycznych” oszczędzić. Nie zmienia to jednak faktu, iż Blazing Angels wygląda jak port z pierwszego Xboxa, przy którym twórcom nie chciało się już nic robić.
Początkowo szanse na podwyższenie końcowej oceny pokładałem w ścieżce dźwiękowej. Symfoniczne kompozycje są naprawdę świetne, zagrzewają do walki, wpadają w ucho i zapadają w pamięć. Dobre wrażenie zostało jednak zupełnie zmieszane z błotem przez głosy postaci, które niemal non-stop słyszymy w radiu. O ile nasza ekipa brzmi jeszcze całkiem nieźle, o tyle ciągle powtarzające się okrzyki „strzelasz gorzej od mojego mechanika” w wykonaniu japońskich pilotów mogą przyprawić o ból głowy.
Fatalna grafika, irytujące dialogi w radiu i – przede wszystkim – kulejąca grywalność. Co z tym fantem zrobić? Odpowiedź jest prosta – nie grać. Pomimo momentami absurdalnego poziomu trudności, grę i tak można ukończyć w około 5 godzin. Mimo że dostaliśmy jeszcze dodatkowy zestaw mini-gier – na przykład walkę 1on1 każdym z odblokowanych samolotów – ich poziom nie zachęca do spędzenia kolejnych wieczorów przy konsoli. Żal patrzeć, gdy tak dobry pomysł na grę się po prostu marnuje przez tragiczne wykonanie. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak ekipa z Ubi była w stanie z czegoś takiego zrobić fenomenalne Blazing Angels 2. Całe szczęście – jak chcą, to potrafią.
25.09.2008. Artykuł został napisany na zlecenie portalu Gaminator.pl.