Wojownicze Żółwie Ninja zawitały ponownie na ekranach kin – po niemalże dwóch dekadach wakacji – bez większego rozgłosu i szumu w mediach. Oczywiście, „brak większego rozgłosu” oznacza w tym jakże hollywoodzkim przypadku tyle, że w szkolnych sklepach nie zaczęto jeszcze sprzedawać gumy do żucia z Donatellem, a kiosków nie szturmują małolaty w poszukiwaniu naklejek. Trzeba jednak przyznać, że ze wszystkich „komiksowych” produkcji ostatnich lat, to właśnie „Teenage Mutant Ninja Turtles” należało do ekipy skromniej rozreklamowanych blockbusterów (plakaty „Spidermana 3” wiszą w niektórych miejscach po dziś dzień). Cóż… z małej chmury duży deszcz, jak to mawiali starożytni.
Fabuła może być lekkim zaskoczeniem dla wszystkich, którzy choć trochę znają stare filmy czy seriale z żółwiami w roli głównej. Kevin Munroe – scenarzysta i reżyser w jednej osobie – uznał, że nie ma sensu opowiadać jeszcze raz dobrze znanej wszystkim historii. Dlatego też nie spotkamy w filmie legendarnego schwarzcharakteru – Shreddera. Za to, żeby nie było nudno, zieloni wojownicy ninja będę musieli zmierzyć się z całą nową plejadą „tych złych”, którzy pragną opanować świat. Tym razem pewien bogaty biznesmen uznał, że koniecznie trzeba skorzystać z niemalże unikalnego ułożenia planet, by przyzwać potężne zastępy potworów z innego świata. Kto może temu zapobiec? Wiadomo.
Fabuła jest, tradycyjnie, prosta, jak konstrukcja cepa, ale… tu pojawia się pierwsze zaskoczenie. Po pierwsze, „TMNT” nie jest pozbawione kilku głębszych – oczywiście, w komiksowym wymiarze – problemów, jak chociażby motyw skłóconych braci. Trzeba też koniecznie zaznaczyć, że Munroe uniknął tego, czego np. Raimi w „Spidermanie” dwa i trzy się nie udało. Reżyser nie próbował zbyt głęboko wnikać w „psychikę” bohaterów, dzięki czemu ludzie nie płakali ze śmiechu, jak to miało miejsce przy „wewnętrznych przemianach” Petera Parkera. Ot, film nabrał trochę głębi, ale nawet na chwilę nie odszedł od komiksowego charakteru.
Drugą zaletą scenariusza są liczne subtelne (bądź nie) nawiązania do wielu kultowych postaci i filmów. Wystarczy chociażby przyjrzeć się seksownej pani archeolog – Apirl O’Neal – by zauważyć wyraźną inspirację Larą Croft. Z kolei inne sceny przywodzą na myśl wielokrotnie wspominanego już „Spidermana” czy „Ghost Ridera”.
„TMNT” jest w stanie podbić serce widza dzięki ciekawie zbudowanemu klimatowi mrocznego miasta oraz konwencji graficznej, która – przynajmniej mi – przywodziła cały czas na myśl „Fallen Art” Tomka Bagińskiego. Co prawda, z tak zaprojektowaną scenerią czasem kontrastowały nieco nazbyt karykaturalne kreacje bohaterów, ale jest to błąd, który bez wyrzutów sumienia można twórcom wybaczyć. Jako się rzekło, muzyka trzyma poziom grafiki i bardzo podkręca obroty we wszystkich scenach akcji. Zresztą, nazwisko Badelt (pan odpowiedzialny za oprawę pierwszych „Piratów z Karaibów”) mówi chyba samo za siebie, prawda?
Całości dopełnia całkiem zgrabny polski dubbing z Szycem, Małachowskim i Tede w rolach głównych. O dziwo, tłumaczenie po raz kolejny nie zostało dostosowane stricte do potrzeb najmłodszych widzów – przy bardzo wielu tekstach śmiali się jedynie starzy wyjadacze. A były to naprawdę mocne teksty.
Kilka słabszych dialogów i jedną ckliwą na siłę scenę można spokojnie puścić w zapomnienie, gdyż „Wojownicze Żółwie Ninja” to po prostu kawał solidnego kina akcji, które nawet przez chwilę nie nudzi. Aż nie sposób oprzeć się myśli, że gdyby wszystkie starsze marki powracały w takim stylu, świat byłby dla kinomanów zdecydowanie lepszym miejscem…
Mi również nowe TMNT bardzo się spodobało 🙂 Fabułą taka se ale akcja pierwszorzędna!