Fani westernów od wielu lat nie mają zbyt wielu okazji do radości. Gatunek ten dawno już przestał być numerem jeden na liście najchętniej produkowanych filmów, więc nie ma się co dziwić, że i premier za dużo nie ma. W takim wypadku trochę kuriozalna może wydawać się sytuacja, gdy western, przełamujący długi sezon ogórkowy, jest w rzeczywistości „jedynie” remake’iem starego hitu (z roku 1957), a nie zupełnie nowym, odkrywczym obrazem.
Historia należy do cyklu tych typowych dla dzikiego zachodu i można ją sklasyfikować jako „bandyci kontra ranczerzy”. Dan Evans (Christian Bale) ma na głowie żonę, dwóch synów oraz naprawdę spory długo do spłacenia wobec miejscowego posiadacza ziemskiego. Na domiar złego, podczas wojny stracił stopę, co zdecydowanie nie ułatwia prowadzenia rancza. Nic więc dziwnego, że gdy dostaje szansę za zarobienie okrągłej sumki, zgadza się niemalże bez pytania o warunki. Zasady są proste – dostanie 200$ (nie śmiejcie się – wtedy to była naprawdę konkretna gotówka) za dostarczenie dopiero co schwytanego bandyty i mordercy, Bena Wade’a (Russell Crowe), na pociąg do Yumy, który zawiezie skazańca wprost na szafot. Problem w tym, że w ślad za jeńcem i jego eskortą podąża siedmioosobowy gang, gotów zrobić wszystko, by uwolnić swojego szefa.
Trzeba przyznać, że film Jamesa Mangolda zaczyna się naprawdę dobrze – w stylu, który powinien przypaść do gustu wszystkim fanom westernów (i nie tylko). Wartka akcja, pięknie przemyślany i zrealizowany pościg, kobiety, strzelaniny, suspens, etc. Słowem – wszystko to, co w westernach najlepsze. Całość zmontowana bez najmniejszych zarzutów, okraszona rewelacyjną muzyką Marco Beltramiego (pan ma na koncie soundtracki do kilku naprawdę głośnych filmów, jak chociażby „Szklana Pułapka 4.0”). Nie można też zapomnieć o bezbłędnie odegranych rolach Crowe’a i Bale’a, na których miejscu pierwotnie mieli być Tom Cruise (cieszmy się i radujmy, że zrezygnował) oraz Eric Bana. Poza tym na planie pojawiły się jeszcze takie gwiazdy, jak Ben Foster czy Peter Fonda. Zasadniczo na tym można byłoby recenzję zakończyć, gdyby nie fakt, że…
W pewnym momencie zaczyna „coś” bardzo poważnie szwankować, za co główną winę ponosi niedopracowany scenariusz. Od połowy pojawiają się dłużyzny, które z czasem zaczynają coraz bardziej doskwierać. Poza tym, co najgorsze, do skryptu przygotowanego przez Stuarta Beattie’go, Michaela Brandta oraz Dereka Haasa wkradły się irytujące nielogiczności. Nie za bardzo można się na ten temat rozpisać, gdyż wymagałoby to zdradzenia zakończenia… Niemniej jednak, finisz robi już wrażenie cokolwiek absurdalnego i raczej nie można go nazwać satysfakcjonującym.
Mimo wszystko, „3.10 do Yumy” to film dobry i wart obejrzenia. Raz – ze względu na tematykę i klimat westernów. Dwa – z powodu naprawdę dobrego aktorstwa, dynamicznych strzelanin i pięknych scenerii. A że nie jest do końca udany? Cóż, widać nie można mieć wszystkiego… Za to jeśli ma być to jaskółka, zwiastująca powrót dzikiego zachodu do łask, to mamy na co czekać.